[Przyznaję, że miałam problem z tym rozdziałem. Nie dość, że nastąpił dla mnie nie najlepszy czas, sam w sobie był dla mnie bardzo trudny do napisania. Równocześnie teraz jestem z niego zadowolona i nawet mam wrażenie, że jak dotąd to mój najlepszy. Tak, N, wiem, że zaraz mi udowodnisz, jak bardzo się mylę ;D Spokojnie, wiesz, że bardzo lubię Twoje komenty ^^
W każdym razie cieszę się, że w końcu dałam radę go napisać. Choć krótszy, wydaje mi się, że mocno treściwy i uda mu się Was zadowolić. Za błędy z góry przepraszam, za wypisanie się też nie obrażę ;p Zapraszam serdecznie do czytania i komentowania! ^^]
Rozpalić wspomnienia
Rozdział 8
Rok 1968
Siedziała skulona na brzegu pryczy już od
ponad godziny. Wpatrywała się pusto w szarą, brudną ścianę wynajętego po misji
pokoiku i obejmowała się ciasno, skubiąc zębami skórę na kciuku. Żołnierz
przypatrywał się Sintari uważnie, ale bezsilnie. Odkąd wypłakała się w jego
ramiona, nie wypowiedziała ani słowa, wpadając w ten przedziwny letarg. Nie
miał pojęcia, co zaszło, mógł jedynie podejrzewać – nie potrafił jednak zdobyć
się na wtargnięcie w jej najbardziej prywatne sprawy. Byli nauczeni milczeć,
znosić trudy i rozkazy bez pytania, nie wtrącać się, działać bez zarzutu,
niczym dobrze naoliwione machiny.
Poruszył się z delikatną frustracją,
niektóre stawy strzyknęły od braku ruchu i to dopiero wywołało reakcję Eny.
Wyprostowała się, ściągając łopatki i jakby
wraz z tym gestem nabierając pewności. To postawiło zmysły Żołnierza na
podwyższoną czujność, nie bezpodstawnie. Poderwała się na równe nogi, na co Wis
bezwiednie zareagował tym samym. Czując lodowaty dreszcz biegnący po
kręgosłupie, przemówiła cicho:
– Nie mogę tam wrócić.
Odwróciła się powoli, niepewnie. Na zwykle
spokojnej twarzy kotłowała się mieszanka bólu, smutku i rosnącej furii, którą
usilnie starała się tłamsić. Znał to emanujące wściekłością spojrzenie i wcale
mu się nie podobało. Zmierzył sylwetkę Sinatri uważnie, dostrzegając, jak z
zaciśniętymi prawie do krwi pięściami powstrzymywała napływ adrenaliny, który
zmieniał ją w ludzką bestię. Widział zabójczynię w tym stanie tylko dwa razy –
gdy znaleźli się na froncie i podczas jednego treningu z nowymi. Nigdy nie
pytał, jednak widok ten wrył mu się bardzo głęboko w pamięć. I bynajmniej nie
chciałby znaleźć się wtedy na jej drodze do celu.
Po długiej chwili desperackiej walki o
władzę nad własnym ciałem czuła, że powoli przegrywa. Wtedy jednak, jak gdyby
nagle ktoś nacisnął wyłącznik w umyśle Eny, wszystkie emocje wyparowały,
zastąpione tylko bezgraniczną i całkowicie deprymującą bezsilnością.
– Ale nie mam też gdzie odejść… – wydusiła
szeptem i opadła na krawędź zaniedbanej pryczy.
Wokół jej sylwetki zmiętą pościel zdobiły
ułożone zgrabnie noże, flakoniki, sztylety i magazynki, w każdej chwili gotowe
do spakowania, a w pomieszczeniu zapadła grobowa cisza, przerywana tylko z
rzadka brzęczeniem samotnej muchy. Wis przyglądał się zabójczyni z równym
zrezygnowaniem, chociaż gdzieś w głębi umysłu powoli kiełkowało podejrzenie. I
kiedy już miał odważyć się na pytanie, olśnienie spłynęło na niego trwożną
świadomością.
– To amnezja, tak? Cofnęła się? – bardziej
stwierdził, niż zapytał, a Ena tylko odwróciła wzrok z zaciśniętymi wargami.
Trafił. I to obudziło w nim dziwną, bardzo niebezpieczną nadzieję. – Ile
pamiętasz?
Wzdrygnęła się nieznacznie.
– Chyba wszystko…
Uniósł brwi w zaskoczeniu, wręcz sceptycznie,
wtedy jednak to Sinatri skierowała na niego uważny, niemal podejrzliwy wzrok.
– Ukrywasz coś.
Wzruszył ramionami, czując w nich nagłe
napięcie.
– Każdy z nas coś ukrywa – próbował
wymijająco, sam w sumie nie wiedząc dlaczego, mimo to po chwili z westchnieniem
wyznał prawdę: – Też pamiętam. Sceny, nieskładne wydarzenia, przebłyski, jakby…
jakby z poprzedniego życia, bardzo dawno temu. Nigdy się nad nimi nie
zastanawiałem, nie miałem kiedy ani po co. Aż do teraz.
Spojrzeli na siebie, zimny błękit lodu
naprzeciw ciepła złota i brązu, nagle nieco przygaszonego.
– I co teraz zrobimy?
Pytanie zawisło w powietrzu niczym
gilotyna, gotowa oddzielić fałszywe przeświadczenia od szczerych, choć jeszcze
nie do końca zrozumiałych pragnień, i na zawsze odcisnąć na nich swe piętno. Pierwszy
raz czuli się tak zagubieni, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, jaką ścieżkę obrać
– wrócić i dalej służyć, nie dostając nic prócz pustych słów w zamian, czy
próbować desperackiego ruchu, niczym ostatni pion na polu bitwy. Nigdy nie
stanęli przed podobnym wyborem, nigdy nawet nie musieli zastanawiać się dłużej
niż mgnienie oka, tymczasem jednak nie potrafili podjąć żadnej decyzji. Trwali
w tym impasie długą chwilę, póki nie przypomnieli sobie poprzednich misji, zwlekania
z powrotem choćby o minuty, szukania kontaktu i wspólne treningi. Oraz
morderczych szkoleń, które sami wykonywali. Wtedy wiedzieli już, co należało
uczynić.
– Uciekniemy – oznajmił spokojnie niski
głos Żołnierza, wpatrującego się uważnie w nieruchomą sylwetkę Eny.
– Kiedy?
– Przy najbliższej okazji.
Ledwie dostrzegalnie zacisnęła wargi,
sceptycyzm zalśnił w oczach.
– Jaką możemy mieć pewność, że będziemy do
tego czasu pamiętać? Że w ogóle wyślą nas znów razem?
– Żadnej – odparł prosto, brutalnie – ale
czy mamy inne wyjście?
„Uciec teraz” – chciało wyrwać się Sinatri,
jednak zdołała się powstrzymać. Nie mieli ani planu, ani czasu, lada chwila
skończy im się względna wolność, a dowództwo od razu zacznie węszyć. Nie zdążą
daleko zbiec. Wis miał rację – jedyną okazją mogło być przygotowanie planu
wcześniej i wcielenie go w życie przy następnej okazji, niezwłocznie. Czy było
ich na to stać?
Potarła niewidoczne blizny po wewnętrznej
stronie dłoni, nie potrafiąc podnieść wzroku. Teraz miała swoje wspomnienia,
choć wcale nie przynosiły ze sobą radości. Mogła z nich skorzystać. Mogła
zawalczyć o siebie. O nich…
– Ufasz mi? – zapytał nagle, szeptem ledwie
głośniejszym od brzęczenia muchy. Spojrzała w niepewne oczy Żołnierza z bliżej
nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Wiesz, że tak.
Skinął, odwracając wzrok. Jego ramiona
nieco opadły, uwalniając dozę napięcia.
– To dobrze… - mruknął cicho, zaciskając
metalową pięść.
– A ty? Ufasz mi? – zapytała. Jej głos, choć zdystansowany, niósł w sobie
dobrze wyczuwalną, zdławioną wibrację.
Wiedział, że tym razem wpatrywała się w
niego, śledząc każde, najmniejsze drgnięcie, i na niezrozumiały sposób
przyniosło mu to dziwną ulgę. Ulgę, która trafiała ostrą szpilą prosto pod
splot słoneczny.
Uniósł spojrzenie, krzyżując je z
wyczekującymi tęczówkami Sinatri, a kąciki jego warg uniosły się w ledwie
widocznym geście.
– Wiesz, że tak.
~*~
Zimno, znów to cholerne zimno.
Lodowate macki dreszczy wstrząsały jego
ciałem, a skołowany umysł nie był w stanie nad nimi zapanować choćby przez
chwilę. Nie miał żadnej kontroli, nad niczym, i to przerażało Żołnierza
bardziej nawet od bezbarwnych twarzy naukowców, którzy otaczali go zewsząd i
sprawdzali niczym robota. Nie protestował. Nawet gdyby chciał, jeszcze nie miał
wystarczająco siły. Zimno dopiero zaczynało opuszczać jego ciało.
Ukradkiem rozejrzał się po sali. Wszystko
lśniło czystością, aż do bólu sterylne, a metalowe krzesło błyszczało złowrogo
w laboratoryjnym, suchym świetle. Powoli umysł Żołnierza przytomniał, wraz z
tym zaś przychodziły niektóre wspomnienia.
Mieli uciec.
Przygotowali plan, który, choć wątpliwy,
napawał znikomą nadzieją. Wszystko miało odbyć się jak zawsze, z tą tylko
różnicą, że teraz nie udadzą się na miejsce zbrodni. Wiedział, gdzie ma się
stawić, gdzie będzie na niego czekała. Musiał się tylko wydostać. Grzecznie,
potulnie, bezosobowo, jak zawsze.
Podniósł wzrok.
– Żołnierzu.
W ciszy rozbrzmiał pozornie łagodny głos,
a oczom Wisa ukazała się pociągła, spokojna twarz dobrze znanego mu naukowca,
którego imienia czy nazwiska jednak nigdy nie poznał – lub może nie zapamiętał?
Wyglądał upiornie, jak duch w lekarskim kitlu. W jego oczach lśniło okrucieństwo.
Chłodne, wykalkulowane, niemal można by rzec, że profesjonalne.
Zima podniósł się powoli, sprawdzając
własne ciało. Poruszył palcami, napiął i rozluźnił mięśnie, wyprostował się, po
czym zamarł. Naukowiec o oczach mordercy obserwował to z pewnym zadowoleniem,
mimo to w jego spojrzeniu czaiło się coś niepokojącego.
– Nastąpiła mała zmiana planów – oznajmił
spokojnie i przesunął się nieznacznie, bardziej odsłaniając krzesło, na którego
tle dotąd stał. Ciałem Żołnierza wstrząsnął dreszcz. – Musimy najpierw
przeprowadzić kilka dodatkowych badań i testów. Później poznasz szczegóły misji
i zaczniesz przygotowania, jak zazwyczaj. Zrozumiano?
To było pytanie retoryczne.
Nie odpowiedział, tylko skinął nieznacznie,
wpatrując się pusto w jakiś punkt na przeciwległej ścianie. Kąciki warg
naukowca drgnęły lekko.
– Zatem zapraszam… - Wskazał ręką na
metalowe siedzisko, a wzrok Żołnierza samoistnie skupił się na nim całkowicie.
Krzesło stało w centrum pomieszczenia,
idealnie w środku. Wydawało się ściągać i gromadzić w sobie całe
zło, całą parszywość i okrucieństwo, które tylko potrafiłby sobie wyobrazić.
Pamiętał je. W krótkich, niejasnych przebłyskach, jak przez mgłę, ale było tam.
Pamiętał ból i zdezorientowanie. Zawahał się. I niemal wrósł w podłogę, gdy w
tej samej chwili dostrzegł błysk w szarym spojrzeniu okrutnika. Niemal.
Ruszył najspokojniejszym i pewnym krokiem,
na jaki był w stanie zmusić drżącą kupę mięcha, którą się stał. Blask
laboratoryjnych lamp odbijał się złowrogo od gładkiego metalu protezy, a uważne
spojrzenia śledziły go bacznie, jednak z wyraźną ostrożnością. Bali się.
Pierwszy raz dojrzał, jak drżą im ręce, jak zerkają bojaźliwie na ramię, jak
uciekają wzrokiem od lodowatych oczu. Bali się, to jednak wcale nie napawało go
poczuciem władzy lub wyższości. Mógłby pozabijać ich wszystkich, oczywiście, ale
co dalej, co by to dało? Nie uszedłby nawet kilku kroków, już by się nim zajęli
odpowiednio. Nie miał szans w starciu z taką potęgą. Nie teraz i nie w tym
stanie. Nie samotnie.
Zimne siedzisko zdawało się parzyć jego
skórę mimo chłodu. Otaczający krzesło osprzęt milczał złowrogo, jakby czekając
na odpowiednią chwilę. Chwilę, która właśnie nadeszła.
– Spokojnie, Żołnierzu – odezwał się cicho
naukowiec o spojrzeniu szaleńca. – Za chwilę będzie po wszystkim…
Wtedy dał znak komuś, kogo Zima nie
widział, a ciszę przerwał świszczący zaśpiew maszynerii.
Krzesło ożyło.
~*~
Rozprostowała palce, nieco ścierpnięte od
treningowych taśm. Mrowiły. Przyjemnym, ciepłym drżeniem, które jednak podszyte
było strachem i ekscytacją, jakby zewnętrznie i wewnętrznie stała się dwoma
różnymi osobami. Wokół z mat zbierało się paru pachołków, a przy ścianach stało
kilku kolejnych z broniami w każdej chwili gotowymi do strzału. Wydawało im się,
że byli tam, by jej pilnować, w szczególnym przypadku unieszkodliwić, ale nie
mieli pojęcia, jak bardzo tak naprawdę byli bezsilni.
Enę rozpierała energia – od właśnie stoczonych
walk, od podszytej obawą ekscytacji przed wcieleniem planu w życie i gotującej
się tuż pod skórą adrenaliny. Adrenaliny, która z odpowiednim zapłonem mogła
rozpętać piekło i kryła się w drażniącej wnętrze, stale narastającej furii.
Mogłaby ją uwolnić, tu i teraz. Mogłaby, ale jeszcze trzymała ją na uwięzi.
Zacisnęła zęby, całkowicie nieopatrznie, a
jednak z dziwną satysfakcją nawiązując kontakt wzrokowy ze strażnikiem.
Widziała w jego oczach zaalarmowanie. I strach.
Drgnął, nieco podrywając broń, wtedy jednak
rozwarły się ciężkie, metalowe drzwi. Wszyscy prócz Eny stanęli na baczność,
twarzami w stronę przybyłych. W progu zjawił się mężczyzna o pociągłej twarzy,
sporym zaroście i haczykowatym nosie, na którym spoczywały okularki w cienkiej
oprawce. Jego wątłą sylwetkę otulał biały kitel.
– Zmiana planów – oznajmił chłodno. –
Agentko Sinatri, proszę za mną.
Spięła się, niechętna podążyć za tym wężem
w ludzkiej skórze, który mógł zaprzepaścić ich jedyną szansę, jednak nie miała
innego wyjścia. Trzech mężczyzn z bronią otoczyło doktora w sprawnie
wyćwiczonym manewrze, czwarty stanął za jej plecami. Powoli odwiązała taśmy,
odrzucając je na matę bez patrzenia. Kiedy w końcu zbliżyła się do doktora,
zdołała dostrzec błysk w jego śliskim spojrzeniu. A może to tylko światło
odbiło się w szkiełku?
Ruszyli sprawnym tempem, ich kroki niosły
się po korytarzu – ciężkie buciory gromkimi uderzeniami, cichy krok Eny ledwie
szmerem. Starała się utrzymać równomierny oddech, spokojny rytm serca i nie
dopuścić, by zaczęły drżeć jej ręce, ale obrana przez mężczyznę droga niepokoiła
Sinatri z każdym przebytym metrem coraz bardziej. Domyślili się? Odkryli ich
plan? Niemożliwe, zbyt dobrze go chronili.
Kolejne metalowe drzwi rozwarły się przed
nimi u kresu wędrówki, odsłaniając sterylne, chłodne wnętrze. Przekroczyła próg
z sercem w gardle, już wiedząc, że ich szanse spadły niemal do zera. Ale Wisa
nie było w środku.
– Musimy przeprowadzić kilka dodatkowych
badań przed misją – oznajmił spokojnie przybyły z nią doktor, gdy przystanęli
przed lśniącym w laboratoryjnym świetle krześle. – Reszta przebiegnie według
znanych procedur. Zrozumiano?
Skinęła tylko w odpowiedzi, nie podnosząc
wzroku.
Wokół stało kilka metalowych wózków z
narzędziami, strzykawkami i wszelkimi potrzebnymi przyrządami. Reszta
pomieszczenia była całkiem pusta, nie licząc kriokomor i kozetki w rogu. Przy
ścianie stało jeszcze dwóch naukowców w kitlach.
Doktor odsunął się, schodząc jej z drogi,
coś złego nadal błyszczało w jego spojrzeniu. Wtedy właśnie mężczyzna za nią
zrobił krok do przodu i wbił w odkryte ramię Eny strzykawkę. Zadziałała
odruchowo. Szybki półobrót, cios pięścią w zastygłą w zdziwieniu twarz,
rozbryzg krwi ze złamanego nosa i potężne kopnięcie w brzuch, które posłało go
na kilka metrów do tyłu. Doktor uniósł rękę z błyszczącymi złowrogo oczyma,
kliknęły odbezpieczone pistolety, ale nie usłyszała żadnego wystrzału. Nagle
czas się zatrzymał, gdy piorunujący ból rozerwał tkanki jej lewego ramienia,
wtedy zaś organizm zabójczyni zadziałał automatycznie. Uwolniła adrenalinę. Gotującą
się pod skórą, zimną i wyrachowaną furię. Nim ktokolwiek się zorientował, jej
oczy przybrały barwę złota i nic prócz celu nie miało już znaczenia.
Kopnęła metalowy stolik w stronę drugiego
ochroniarza, kółka zaszurały, a impet powalił go na zimną posadzkę. Z kolejnego
chwyciła skalpel, niemal bez patrzenia posyłając ostrze w pierś trzeciego
mężczyzny. Czwarty podzielił jego los, krztusząc się z nożem gardle. W trakcie dwie kule świsnęły pod jej ramieniem
i przy boku, ale ona już z rozpędu wpadła w ślizg, szybciej niż mgnienie
unikając pocisków. Prześlizgnęła się po podłodze obok powalonego stolika i
mocnym sierpowym posłała ostatniego w omdlenie, nim zdołał się pozbierać od
upadku. W całym tym zamieszaniu zdołał tylko dostrzec kątem oka, jak doktorzy
wycofują się ku drzwiom, a jeden krzyczy:
– Wprowadzić!
Poderwała się, gotowa dotrzeć do nich,
zanim przekroczą próg, ale wtedy z niewidocznego dotąd przejścia w ścianie ktoś
wyszedł. Ktoś, kogo się nie spodziewała.
„Wis?”
Złote oczy zblakły, rozszerzyły się,
wewnętrzny ogień jakby przygasł, jednak szybko dostrzegła, że to już nie był
jej Wis. Jego oczy były puste, zimne i bezlitosne, a ciało poruszało się niemal
mechanicznie, bez krzty finezji, którą zawsze podziwiała. Furia zagotowała się
w niej na nowo, zwierzęcy warkot dobył się z gardła i wtedy na siebie ruszyli.
Przeskoczyła nad stolikiem, wkładając cały
impet w kopnięcie, które jednak nie sięgnęło celu, a jej noga tylko przecięła
powietrze nad głową Zimy. Silne ramię chwyciło ją w pasie i przyszpiliło do
ziemi, ale metalowa pieść trafiła obok, rozkruszając kafelki. Sinatri spięła
się, zwinęła i kolejnym kopniakiem zdołała dosięgnąć szczęki Żołnierza. Syknął,
czując krew na zębach. Ena wyśliznęła się spod uścisku i cofnęła, obserwując go niczym
kobra zagrożenie.
Zza szkła weneckiego przyglądali im się
trzej naukowcy, z doktorem w okularkach pomiędzy pozostałymi, z uwagą
śledzącego wydarzenia. Dłonią gładził podbródek, gdy za szkłem Żołnierz walczył
z Kobrą jak równy z równym. Czasami wręcz nie nadążał za ich ruchami. Zauważył,
że była szybsza od niego – dzięki temu ciągle żyła.
– Powinien ją zabić – odezwał się jeden z
jego przybocznych. – Doktorze…
–
Nie – przerwał mu drugi – jest cenna. Musimy ją wyczyścić i nie pozwolić by
sprawy znów zaszły za daleko. Doktorze…
Uniósł dłoń, uspokajając naukowców. Za
szkłem Kobra zanurkowała właśnie pod lewym ramieniem Żołnierza i zdołała
podciąć mu nogi. Zamiast jednak jakoś go dobić – lub chociaż tego spróbować – odskoczyła, warcząc coś pod nosem.
– Widzicie to? – zapytał spokojnie, w jego
oczach lśniła fascynacja. Tamci dwaj spojrzeli po sobie nieco zdezorientowani.
– Są idealni w swoim fachu, zabijają bez mrugnięcia okiem, a tu? Mają wokół
siebie tysiące możliwości odebrania życia, ale dalej walczą…
Kolejne metalowe stoliki poprzewracały się,
rozsypując narzędzia, gdy Żołnierz mocnym ciosem posłał w ich stronę Enę.
Przeturlała się po posadzce pełnej zbitego szkła, małe ranki goiły się
błyskawicznie, ale krew już obficie zdobiła jej skórę i ubiór. Wypluła czerwoną
ciecz, kopiąc jeden ze stolików w jego stronę.
Dwaj naukowcy poruszyli się nieswojo.
– Nie dostali rozkazu – powiedział jeden
niepewnie i niemal odetchnął, gdy doktor skinął powoli.
– Żołnierz nie dostał rozkazu, więc póki co
dąży tylko do unieruchomienia ofiary. Kobra jednak walczy o życie, powinna
traktować to jak test, nie zawahać się. – Potarł podbródek z ostrym zarostem, w
szkiełku okularów odbiło się światło. – Ochroniarzy jednak zabiła bez zastanowienia... Rozumiecie,
co chcę wam powiedzieć, czy muszę bardziej dosłownie? – Jego głos zabrzmiał
ostro, niemal prześmiewczo. Wzdrygnęli się i skinęli powoli, jednak naukowiec
wcześniej broniący Sinatri odezwał się ponownie:
– Doktorze, wydaje mi się, że Kobra dobrze
wie, jak bardzo Żołnierz jest dla nas cenny i dlatego…
– To zrozumiałe, że tak się o nią
troszczysz, Nosowski – powiedział cicho, przerywając przybocznemu – ale przywiązywanie się w tym fachu to zła
cecha.
W środku sali Ena znów zdołała powalić Żołnierza,
ten jednak pochwycił jej nogę i szarpnięciem ściągnął do parteru, sam
błyskawicznie podnosząc się na jedno kolano. Jęknęła cicho; tyle kosztowała
chwila nieuwagi, próba przemówienia. Pierwszy cios w twarz zdołała zablokować,
drugi dotarł do celu, rozwalając wrażliwe wargi i rozbryzgując krew. Żołnierz
chwycił rękę, którą chciała oddać uderzenie, i wykręcił, niemal bez wysiłku
przewracając Enę na brzuch. Warknęła bezsilnie, czując pod sobą rozbite szkło.
Ciężkie kolano opadło na jej plecy, przytrzymując w miejscu, zimny metal parzył
skórę boleśnie wykręconej ręki.
Przegrała. Pierwszy raz dobitnie i nieodwracalnie.
Przegrała. Pierwszy raz dobitnie i nieodwracalnie.
Zmienił uchwyt i zatrważające zimno
ścisnęło jej wnętrzności. Metalowa dłoń sięgnęła do tyłu głowy Sinatri i
przebiegła po potylicy powoli, by znaleźć dobry uchwyt.
– Nie – rozkazał bezosobowy głos z
głośnika. Ręka Żołnierza znieruchomiała, spoczywając niemal pieszczotliwie pod
uchem.
Wielkie, stalowe drzwi rozwarły się
ponownie i do środka wpadło pięciu uzbrojonych po zęby mężczyzn z bronią
wycelowaną w splecioną dwójkę. Zamknęła oczy, by powstrzymać napływającą
wilgoć. Oboje przegrali. Nie mieli szans z potęgą, którą próbowali nieudolnie
przechytrzyć. Teraz nie mogła już nic zrobić.
– Żołnierzu, zaprowadź Kobrę na krzesło.
Znów zmienił uchwyt. Lewą ręką przytrzymał
obie jej za plecami, drugą podniósł kobietę do pionu i pozostawił na pasie, by
uniemożliwić zbytnie szarpanie się. Ale Ena się nie szarpała. Nie próbowała
się wyrwać ani uciec. Nie protestowała, gdy posadził ją na metalowym krześle i
wcisnął przycisk uruchamiający zatrzaski na rękach i nogach. Zimna stal
zamknęła ją w bezlitosnym uścisku.
– Możecie wyjść, Żołnierzu.
Spokojne, bezduszne spojrzenie zatrzymało
się na ułamek sekundy na jej twarzy, by zdążyła tylko uchwycić przelotnie
lodowato niebieskie oczy. Miała wrażenie, że coś w nich błysnęło, coś znanego,
ale wtedy właśnie odwrócił się i odszedł w stronę wyjścia, a maszyneria ożyła.
Zgrzytliwy, elektroniczny dźwięk wypełnił
pomieszczenie i nim zdołał je całkiem opuścić, powietrze rozdarł kobiecy krzyk. Rwący, bolesny w dziwnie znajomy sposób i tak przejmujący, że na ułamek sekundy znieruchomiał.
~***~
Obecnie,
baza Shield
Ta noc była jedną z najgorszych, jakie mu
się przydarzyły.
Zaciskające się na pościeli pięści zdołały
już porwać ją na strzępy, nagą skórę pokryła warstwa potu, a umysł
nieprzerwanie zalewały obrazy. Dlaczego? Dlaczego to musiało go spotykać?
Dlaczego to zrobił?
W jednej chwili stał na dachu wysokiego
budynku, skupiony i pewny, obserwując swój cel, idealnie widoczny pośród tłumu.
Wyczekał moment i nacisnął spust, a potem tylko umknął pomiędzy spanikowaniem i
szaleństwem. W drugiej siedział na skraju pryczy, wpatrując się w postać
spokojnie śpiącą pod cienkim kocem, w rozsypane na poduszce włosy i odkryte,
nagie ramiona. Pamiętał. Och, tak dobrze pamiętał. Gładką, rozgrzaną skórę pod
palcami, spragnione wargi przy swoich, krótkie chwile zapomnienia, tak rzadko
im dane. Widział, jak śledzi dłonią krzywizny ciała, obserwuje najmniejsze
drgnienia, a zaraz potem przed oczami płynęła krew, w uszach dźwięczał krzyk. Cios
za ciosem, rozsypane po białej posadzce metalowe narzędzia i posoka zdobiąca wszystko
wokół. Wściekły warkot – nie wiedział, jego czy jej – ból kopnięcia w szczęce i
bezlitosny sierpowy, który rozorał kobiecą twarz. Drżał, rzucał się i krzyczał,
ale nie mógł nic zrobić. Obrazy atakowały, przeplatały się, na przemian upojne
i koszmarne.
Trzasnęły drzwi pokoju, Żołnierz w swoim
łóżku nieprzytomnie tłumił warkot i krzyk rozdzierający serce. Uwięziony w śnie
i nawrocie wspomnień, w ogóle nie poczuł, jak chwyciła go za ramię, próbując
wyrwać z tego obłędu.
– Wis, obudź się! Wis, proszę cię, nie
jesteś tam! – nie krzyczała, ale też nie szeptała, zdławionym głosem nawoływała
go pośród sennych wspomnień. – Wyrwij się z tego, Wis… - Przesunęła dłoń z ramienia
na szyję Bucky’ego i wyżej, aż na policzek. Szarpnął się, prawie trafiając w
nią zwykłą ręką. Odgarnęła mu włosy z czoła, już niemal siedząc na materacu. –
Wis, wróć, jestem tutaj. – Kciukiem przesunęła wzdłuż linii męskiej szczęki i
wtedy coś się zmieniło. Nim się zorientowała, metalowa ręka wystrzeliła w jej
stronę.
Odruchowo odchyliła się, unikając ciosu i
łapiąc protezę. Żołnierz warknął, przyciągnął do siebie rękę i obrócił ich,
zaplątując w pościeli. Zdezorientowana, próbowała go z siebie zrzucić, ale
została uwięziona w materiale, z ramieniem znów przyciskającym jej obojczyki.
– Co z nią zrobiliście?! – wycharczał,
zupełnie nieświadomy gdzie, kiedy i z kim przebywał.
– Wis… – wydusiła, wolną dłonią blokując
protezę, by móc normalnie oddychać.
– Gadaj!
Sapnęła, kręcąc i wijąc się, póki nie wyplątała
nogi z prześcieradła. Wtedy bez skrupułów wbiła mu kolano w podbrzusze i
wymierzyła cios w szczękę. Żołnierz skulił się, jęknął, a prawy sierpowy zdołał
zachwiać nim na tyle, że drugim już zrzuciła go z siebie. Głuchy łoskot
uderzającego o podłogę ciała poniósł się po pokoju, ale wtedy do jej uszu
dobiegły kroki z przedpokoju. Miała ochotę palnąć sobie w głowę.
Nim jeszcze agenci całkiem władowali się do
pomieszczenia, gwałtownym machnięciem pokazała im, żeby się nie wtrącali,
jednocześnie nie spuszczając wzroku z Żołnierza. Wycofali się, choć opornie,
ale nie zwracała już na nich uwagi. Wis szybko podniósł się, podpierając na
ramionach i z wściekłością w oczach spojrzał na zabójczynię. Szaleńczym, niemal
obłąkanym spojrzeniem. Nim zdołał wykonać jakikolwiek ruch, ręka Eny
wystrzeliła do włącznika, a ciemność rozproszyło światło z lampki nocnej.
– Wis, to ja – zaczęła spokojnie, zniżając
głos do swojego naturalnego tonu. Wis początkowo cofnął się, oślepiony światłem
i osłaniając oczy. – Jestem tu z tobą, popatrz na mnie – poprosiła łagodnie,
choć stanowczo, a temu nie mógł się oprzeć. Uniósł spojrzenie na delikatnie
oświetloną twarz Eny i zamarł.
Długą chwilę tylko wpatrywał się w nią,
chłonąc każdy szczegół i drgnięcie, próbując przekonać się, że już nie śpi, że
to jawa, nie koszmar, z którego ledwie się wyrwał. Wypuścił powietrze z płuc w
rwanym oddechu. Niedowierzające oczy przesunęły się po jej twarzy, a wargi
rozchyliły lekko, nadal niezdolne do wypowiedzenia jakichkolwiek słów. Powoli Ena
przysunęła się do krawędzi łóżka i starannie wyważonymi, łagodnymi ruchami
najpierw zwiesiła z niej nogi, później sama opadła na podłogę przed Wisem w
ciasnym przejściu pomiędzy posłaniem i ścianą. Chciał się cofnąć, jednak nie
mógł, prawie wtulając się w przeszkodę za sobą. Na ten widok pęta wokół serca
Sinatri zacisnęły się boleśnie, wyraźnie odbijając się w spojrzeniu. Wis uniósł
ręce, wplatając dłonie we włosy i zamykając szczelnie powieki, by jeszcze
bardziej skulić się w sobie.
Opadła, nagle świadoma, że poległa. W
próbie ochronienia go przed podobnym nawrotem, w staraniach o jego spokojny
umysł i ustabilizowanie. Ramiona Eny obniżyły się bezsilnie, plecy oparły o
krawędź, w ustach zaschło. Nie mogła jednak tak tego zostawić. Musiała
wyciągnąć go z tego letargu, choćby terapią szokową.
– Wspomnienia… - zaczęła cicho, ale nawet
nie musiała kończyć.
– Pozwoliłem im – wydyszał, mocniej
zaciskając pięści we włosach. Uniosła brwi, pochylając się nieco do przodu. –
Pozwoliłem, by…
– By… co? Wis, nie chowaj się przede mną –
poprosiła niemal łamiącym się głosem.
– By cię wyczyścili! – wywarczał,
gwałtownie unosząc na nią wzrok. – By nas wyczyścili… Pamiętam, Eno.
Walczyliśmy. – Pokręcił głową, zaciskając wargi. Jego oczy lśniły niebezpiecznie.
– Nawet nie protestowałem. Prawie cię zabiłem. I zabiłbym. Rozumiesz? Zabiłbym,
bez skrupułów, zrobiłbym to! – Metalowa pięść uderzyła w posadzkę, zarysowując
i wgniatając panele. Patrzył na nią tak pełny żalu, wściekłości i bezsilności,
że zabrakło jej słów.
– Ale nie zrobiłeś – odparła cicho.
– Tylko dlatego, że mi kazali – wycedził
przez zęby, jakby rzucał Enie wyzwanie. Znów pokręcił głową, drugą ręką
przesuwając po twarzy. Zadrżał wyraźnie, jednak nie mogła być pewna powodu
tego. – Wsadziłem cię na krzesło. Słyszałem twój krzyk, słyszałem, jak…
Zerwała się szybko, choć nie gwałtownie,
pochylając w jego stronę. Opierając jedną dłoń na podłodze, drugą bez wahania
uniosła i delikatnie położyła na szorstkim policzku. Drgnął, zerkając na Sinatri
zbolałym wzrokiem.
– To teraz nie ma znaczenia – powiedziała
cicho, łagodnie. – Nie wyczyścili mnie.
– Ale…
– Cii, przecież mówiłam, że to już na mnie
nie działało. – Niewielki, nieco złamany uśmiech uniósł kąciki jej warg, na pół
ciepły, na pół smutny.
Głęboki, rwący się oddech Żołnierza
mierzwił kosmyki włosów, które w nieładzie opadały mu na czoło, gdy desperacko
szukał w twarzy Eny potwierdzenia. I znalazło się. Wspomnienie poprzedniego
dnia, jej własnej słabości i jego gwałtownej reakcji. Kolejne obrazy zaczęły
napływać do zmęczonego umysłu Żołnierza, więc zafiksował się na tym jednym,
krótkim i ulotnym, gdy mógł poczuć ciepło warg Sinatri. Kiedy ponownie
przesunęła kciukiem po jego policzku, delikatnie, pieszczotliwie, pochylił się
w jej stronę niemal bezwiednie.
– Wis… – zaczęła cicho, ostrożnie, więc
automatycznie zamarł, krzyżując spojrzenie z niepewnymi, dwubarwnymi
tęczówkami.
Serce dudniło mu w piersi, jakby zaraz
miało się wyrwać, a ręce niemal świerzbiły, by przyciągnąć zabójczynię do
siebie, jednak nie śmiał tego zrobić. Nie, gdy patrzyła na niego tak smutno,
pełna żalu i tęsknoty, a równocześnie rezerwy. Nie mógł się dziwić, kiedy
powoli zaczynał rozumieć, przez co przeszła. Sam zaś nie potrafił stwierdzić,
co szalało w jego wnętrzu. Czuł się oszołomiony, zdruzgotany, w gardle coś
boleśnie go ściskało i tak bardzo nie chciał jej odstraszyć…
Cofnął się, spuszczając głowę, ale
równocześnie jakby bardziej wtulając się w ciepłą dłoń Sinatri.
– Przepraszam… – szepnął, zaciskając
powieki, by nie dojrzeć reakcji.
Westchnęła cicho, nie było to jednak
westchnienie rezygnacji czy zirytowania. Nim zdołał zmusić się do sprawdzenia
wyrazu twarzy Eny, poczuł, jak przysuwa się i wolną ręką obejmuje jego szyję.
Ostrożnie i delikatnie, jak miała w zwyczaju, na ten niezwykle kojący sposób.
Tym razem przyjął to znacznie chętniej, niemal od razu oplatając kobiecą
sylwetkę ramionami i zamykając w szczelnym objęciu, nawet kostki krzyżując za
jej podkulonymi pod siebie nogami. Oparł czoło o policzek Eny, nie chcąc, by
spuściła dłoń, pragnąc cały czas czuć to ciepło na twarzy, ciepło, które trzymało
go w rzeczywistości jak kotwica trzyma okręt pośród wzburzonego morza.
– Zostaniesz? – zapytał tak cicho, że
ledwie usłyszała. Niewielki uśmiech uniósł kąciki jej warg, dłonią odgarnęła
kilka kosmyków z jego czoła i znów pozostawiła na policzku.
– Zostanę.