sobota, 16 sierpnia 2014

Niewiedza jest życzliwa [mini]

[Stary tekst, który po tak długim czasie już mi się średnio podoba pod względem technicznym, choć dalej lubię go pod względem treści. Zainspirowany rysunkiem siostry i ów piosenką <klik>. Zapraszam do przeczytania.]


Niewiedza jest życzliwa

Chłodne, szare oczy spoglądały z gładkiej tafli lustra – zdaje się, że jedynym tylko błyskiem zdradzając jakiekolwiek emocje. Spod wachlarza gęstych, niczym zasłona odgradzająca od świata, rzęs swym obezwładniającym magnetyzmem przyciągały wielu – aż nie sposób było zliczyć, ile razy ktoś deklarował, że zdołałby oddać duszę diabłu za jeszcze jedno spojrzenie w ich ciemną głębię. Głębię, w której to dzika namiętność tliła się jedynie w ostrym świetle reflektora. Kiedy dotykała chłodnej stali rury, czując tysiące dreszczy, posiadała władzę; przeszywającą świadomość, jak bardzo pragną, by tej nocy właśnie ich obdarzyła uśmiechem, choćby najniklejszym uniesieniem kącika pełnych warg.
Widziała, jak śledzą jej każdy ruch, obserwują i łakną uwagi, jednego płomiennego spojrzenia. Widziała ich twarze, ich oczy – ten zachwyt i głód – a jednak… jego twarz, te oczy, tak bardzo inne, mogły wypełnić cały świat.
Tak bardzo go pragnęła, och, i tak bardzo nienawidziła.
Wolno, wręcz ostrożnie, drżąca dłoń zbliżyła się do wyblakłej skóry policzków, ukrytej pod kilkoma rodzajami pudrów, podkładów i różów, by przywrócić jej nieskazitelny wygląd. Zatrzymała się kilka zaledwie milimetrów od wrażliwej powierzchni ust, tak krwistoczerwonych, jakby chwilę wcześniej zatopiła wargi w świeżej krwi, by nadać im połyskliwy kolor – miały tylko potęgować efekt, mówiła do siebie, żeby pragnęli ich spróbować, a równocześnie bali się choć odrobinę rozmazać szminkę.
Uwodzicielska i chłodna, kusząca i niedostępna, powtarzała, aż kilka słów stało się trucizną zabijającą od środka wszystko inne: wszystkie uczucia, emocje, i te czarne w cieniu pomieszczenia oczy, których spojrzenie sprawiało, że musiała dać z siebie jak najwięcej, a równocześnie, że nienawidziła samej siebie z każdym dniem coraz bardziej.


***

Delikatne światło rozproszyło półmrok, obejmując swym nikłym blaskiem scenę i tę jedyną, będącą teraz w centrum uwagi. Miała wszystko, czego potrzebowała. Kocie ruchy, latami ćwiczone mięśnie, niezwykły kunszt i płynność; to był erotyczny, podniecający taniec zmysłów, ale dla nich liczyło się tylko, jak wygięła kręgosłup, czy rozłożyła nogi. Nawet nie musiała ściągać ubrań, magnetyzującym urokiem zaskarbiała sobie cały należny podziw i uznanie, a także oddanie niemal bezgraniczne.
Czekali, niektórzy z czczym uwielbieniem, niektórzy z dorównującym temu, prymitywnym pożądaniem, niczym więcej jak głodem wymalowanym w chciwych spojrzeniach. Przychodzili podziwiać z daleka jej zgrabne ciało owijające się wokół połyskującej metalicznie rury, ślinili się, w myślach zapewne tworząc tysiące scenariuszy, jakimi najchętniej zakończyliby tę noc. Byli tacy naiwni i ślepi, zadurzeni, prymitywni, widzieli tylko sztuczną, piękną powłokę, nie zdając sobie sprawy, co tak naprawdę sprawiało, że nie mogli oderwać wzroku.
A jednak siedział między nimi, nie potrafił się powstrzymać, patrzył i podziwiał z daleka – czy w takim razie mógł uważać się za lepszego od nich, skoro zachowywał się dokładnie tak samo?
Nie, nie był jednym z tych przebrzydłych palantów, nie mógł. Widział to, czego oni nie potrafili dostrzec. Każdą emocję wyrażoną pojedynczym ruchem, melodię wprost przepływającą przez jej ciało; tak giętkie i pełne siły, że mogła robić rzeczy, które zdawały się przeczyć prawom fizyki. Pasję, płynącą prosto z serca, wypełniającą każdą cząsteczkę jej jestestwa. Gubiła się w tym, zatracała i nie potrafiła już odnaleźć drogi powrotnej, była stracona od chwili, w której postawiła stopę na chłodnym parkiecie sceny. Nie chciała wracać albo nie potrafiła. Widział to, z każdym dniem przybierające na sile. On jeden znał prawdę, ukrytą głęboko w tych szarych, bezdennych studniach, kiedyś tak pełnych blasku, iskrzących się jak najdroższe klejnoty w chłodnym świetle księżyca, a teraz całkiem nieuchwytnych. Zatracała się coraz bardziej i bardziej, tracił ją…
Tak naprawdę nie różnił się od tych mężczyzn – oszukiwał sam siebie, że jest inaczej. Prawdopodobnie to on najbardziej z nich wszystkich pragnął porwać ją w swe objęcia i już nigdy nie wypuścić, otoczyć ciepłem, na jakie zasługiwała, spić z warg całą bezduszność, ból i cierpienie, zasmakować w dzikiej namiętności, którą widział podczas wszystkich poprzednich nocy. Niemal mógł poczuć na ustach przyspieszony, urywany oddech, słodką woń tuberozy drażniącą przyjemnie nozdrza, aksamitne kosmyki łaskoczące skórę na policzkach, a pod palcami rozgrzaną skórę, miękkie krzywizny ciała, które zbadałby niespiesznie. Wydobyłby z niej wszystkie ukryte żądze, uwolnił od beznadziei, ach, gdyby tylko chciała, zrobiłby dla niej wszystko.
Dlatego nie potrafił nic poradzić na to, że chciwie obserwował zmysłowy taniec, z każdą mijającą sekundą coraz bardziej pragnąc, by chociaż spojrzała w jego stronę, i łudząc się, że znów zobaczy blask w ukochanym spojrzeniu.
Nie potrafił zaprzeczyć – pragnął jej, jak mężczyzna swej kobiety. Potrzebował niczym niezbędnego do życia tlenu; była krwią płynącą w jego żyłach, pobudzającą do działania, a równocześnie zamrażającą w miejscu, sączącą truciznę wraz z życiodajnym płynem. Całym ciałem, sercem i duszą rwał się do działania, chciał zabrać ją z tego okrutnego miejsca, świata, w którym doszczętnie się zatraciła. Tak bardzo pragnął pokazać, jak ważna się dla niego stała, dotknąć gładkiej skóry, rozpalić płomień dawnej namiętności. Gdyby tylko mógł, porwałby ją chociaż na jedną noc, aby poczuła to, co on czuł od pierwszej chwili, w której ich spojrzenia się spotkały.
Odliczając w myślach ostatnie takty piosenki, błagał, by się odwróciła, żeby jakkolwiek dała po sobie poznać, że nie zatraciła się jeszcze całkowicie, że istniała jeszcze nadzieja. Błagał, nie mając pojęcia, o co tak naprawdę prosi. Z szaloną nadzieją, że może kiedy dojrzy w jego oczach, czego nie mógł wypowiedzieć na głos, obudzi w niej tę umierającą namiętność.
Wraz z ostatnim akordem, gdy w cichym pomieszczeniu rozbrzmiały samotnie struny, nie śmiał nawet odetchnąć.
Jedno spojrzenie, o tyle tylko prosił. Spod wachlarza tych niesamowicie grubych, ciemnych rzęs, jedno spojrzenie przez ramię – szare głębie przeszywające na wskroś, tak znajome i obce równocześnie, zmroziłyby nawet najgorętsze serce.
Odeszła, nawet się nie odwracając; tak bezceremonialnie, jak każdej poprzedniej nocy, zniknęła w odległym cieniu pomieszczenia.

piątek, 1 sierpnia 2014

"Strażnicy Harmonii" część 1

[Pierwszy fragment dłuższego opowiadania, które jest swoistym prequelem i wyjaśnieniem do "Będą walczyć", chociaż można go czytać bez znajomości "Będą walczyć". Stwierdziłam, że całość wyjdzie zbyt długa, by wrzucać za jednym razem, także co jakiś czas, gdy tylko napiszę część następną, pojawi się ona tutaj. Zapraszam ^^]


„Strażnicy Harmonii”

    Gęsta mgła kotłowała się nieustanie, wzburzona niczym morze podczas sztormu. Wypełniała całe pole widzenia mleczną bielą i szarością wieczoru, nie ukazując niczego konkretnego.
    Gwieździste oczy Losu wpatrywały się w niematerialne obłoki. Obserwowały i szukały czegoś, co tylko one mogły zobaczyć, aż w końcu nieprzypominający niczego zarys zaczął kształtować się pośród gęstwiny. Falował, zmieniał się i poruszał. Jasne spojrzenie przyglądało mu się uważnie, cierpliwie czekając. Gdy mgła się ustatkowała, spomiędzy cieni wyłoniły się dwie sylwetki, migocząc w różnych sceneriach i pozach. Raz walcząc, raz wspólnie podziwiając lot ptaka. Zmieniali się od śmiertelnych wrogów po namiętnych kochanków, nigdy nie pozostając jednym na dłużej.
    Los zmarszczyła gładkie czoło, jej cienkie brwi wygięły się w wyrazie konsternacji. Dwie gwiazdy przyglądały się sylwetkom, badając każdy ich szczegół, aż wizja wyklarowała się i zniknęła. Ciche sapnięcie zaskoczenia opuściło malinowe wargi, gdy obraz utrwalił się pod powiekami, by nie dać o sobie zapomnieć.
    - A więc to ich wybrałeś? – szepnęła, jeszcze raz spoglądając w białą toń, która ponownie kotłowała się bez celu. – I wszystko spadnie na mnie, tak? Oczywiście, jakże by inaczej – wymruczała z niezadowoleniem, usta zacisnąwszy w cienką kreskę.
    Długie szaty z jedwabnej tkaniny zaszeleściły delikatnie, gdy obróciła się na pięcie i opuściła Komnatę Wejrzeń.

~***~

    Vasey stała prosto przed wielkim tronem, który wznosił się na podwyższeniu. Usytuowany po środku okrągłej, kamiennej sali zwracał uwagę od razu, gdy tylko przekroczyło się próg ogromnych, marmurowych drzwi. Sprawiał wrażenie zimnego i prostego, jednak w swym braku ozdób prezentował się jeszcze majestatyczniej, niż gdyby wymalowany został w złocenia i wszelkiego rodzaju bogactwa. O ostrych krawędziach, biały niczym pierwszy śnieg, w którym iskrzyły się wciąż promienie słońca. Poprzecinany naturalnymi, szarymi żyłkami wydawał się niemal żywy, jakby krążyło weń wiele dusz.
    Dziewczyna wzdrygnęła się delikatnie, kiedy próbowała w wyobraźni stworzyć obraz osoby zasiadającej na tym monumentalnym tronie. Pomyślała, że jedynie osoba równie chłodna co wystrój pomieszczenia mogłaby znieść jego zimno. Potężne kolumny nagryzione zębem czasu potęgowały przytłaczający wygląd wnętrza, a szarość kamienia nijak nie sprzyjała ciepłym uczuciom.
    Delikatny szmer przesuwanych po gładkim marmurze drzwi przeciął powietrze, oznajmiając przybycie kolejnej osoby. Wysoka i smukła postać wsunęła się do komnaty niemal jak duch, równie blada a jednak piękna jak księżyc podczas pełni, który wychynął niespodziewanie zza zasłony chmur. Jej oczy były jak dwa diamenty, niosące w sobie zaklęty blask tysiąca gwiazd, a powłóczyste, gładkie szaty lśniły i skrzyły się w zimnym świetle. Czarna aureola włosów otulała łagodnie zarysowaną twarz, spływając kaskadami po ramionach niemal do samej ziemi, kiedy uśmiechała się łagodnie do wezwanej. Vasey zaś stała omamiona doskonałością Najwyższej i nie była w stanie wykonać nawet ruchu.
    - Gdzie twój towarzysz, dziecino? – zapytał łagodny głos, którego brzmienie przywodziło na myśl górski strumień pośród lasu i śpiew słowika o poranku.
    Dziewczyna zamrugała, nagle wyrywając się z otępienia. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak nagannie się zachowała. W pośpiechu skłoniła się dość nieporadnie, przygryzając przy tym wewnętrzną stronę policzka, gdy rugała się w myślach za głupotę.
    - Wybacz, Najwyższa, ale nikogo ze mną nie wezwałaś – odpowiedziała, brzmiąc dziwnie ochryple i nisko w porównaniu do cudnego tonu stojącej naprzeciw kobiety.
    Czuła się przy niej jak szara myszka, nie warta nawet cienia zainteresowania. Grube, ciemne loki traciły blask przy kaskadzie czerni, zielone tęczówki nie wydawały się już tak lśniące w porównaniu do dwóch gwiazd. Nawet kobiece ciało, z którego zwykła być dumna, nagle stało się zbyt okrągłe, kiedy spojrzała na wysoką i smukłą brunetkę. Całkowicie zapomniała, że porównała się z istotą niemal boską.
    Najwyższa uśmiechnęła się nieznacznie, jakby wiedząc, dokąd pognała myślami. Na policzki Vasey wpłynęły delikatne rumieńce. Czuła się, jakby nie miała pojęcia o czymś bardzo istotnym.
    Wtem dwie gwiazdy zalśniły nowym blaskiem, spoglądając gdzieś nad ramieniem wezwanej.
    - Ach, tutaj jest. W samą porę – ozwała się znów melodyjnie, nieco wyżej unosząc kąciki warg.
    Ciemnowłosa odwróciła się, podążając za wzrokiem Najwyższej, by dojrzeć kolejną postać, która cicho niczym kot przekroczyła otwarte wrota Sali Przyjęć. Mężczyzna wyróżniał się na tle bieli i szarości kamienia jak kruk pośród chmurnego nieba. Czarny, skórzany strój opinał wysoką, dobrze zbudowaną sylwetkę, a miękkie buty nie wydawały niemal żadnego dźwięku przy lekkim chodzie. Vasey od razu skojarzył się z dzikim kotem.
    - Najwyższa pani – powitał kobietę, kłaniając się z szacunkiem.
    Włosy barwy nocnego nieba przysłoniły na chwilę twarz, zanim odgarnął je z czoła, by ujawnić swe oblicze. Ostre i ogorzałe, o muśniętej słońcem opaleniźnie, na której wyróżniała się jasna blizna przecinająca poziomo prawy policzek.
     - Witaj, Merhirze – odpowiedziała Najwyższa, jednak nawet jej melodyjny głos nie oderwał ciemnowłosej od przyglądania się mężczyźnie. Dopiero, gdy złapana została na gorącym uczynku, a czarne jak ametyst oczy spojrzały nań z ciekawym, acz nieco rozbawionym błyskiem, speszona odwróciła wzrok.
    Brunetka z niewielkim uśmiechem obserwowała dwójkę przybyłych, czując jednak, jak nieprzyjemna igła bólu przeszywa jej serce.
    - Zapewne nie wiecie, po co was tutaj wezwałam – zaczęła, gwieździstym spojrzeniem śledząc ich reakcje.
    - Nie, pani – odpowiedzieli zgodnie, po czym zerknęli na siebie ukradkiem.
    - Więc czas, byście się dowiedzieli – stwierdziła Najwyższa. Wstąpiła na podwyższenie po lśniących schodach, jednak nie zasiadła w zimnym tronie, a jedynie oparła na nim dłoń. – Jestem Moira i mam dla was bardzo ważne zadanie. – Zamilkła na chwilę, by słowa wywarły odpowiednie wrażenie. Gdy zobaczyła zaskoczenie na twarzach wezwanych, wiedziała, że zrozumieli. Z lekkim uśmiechem kontynuowała: - Zostaliście wybrani na nowych Strażników Harmonii. To wielki zaszczyt, ale równie wielki ciężar. Jesteście doświadczonymi wojownikami, jednak by zostać pełnoprawnym Strażnikiem, musicie przejść jeszcze jedno szkolenie, które trwać będzie cały jeden rok. Później rozjedzie się po wszystkich dziewiętnastu krainach Negrothu, by po upływie dwunastu miesięcy spotkać się i wymienić informacjami, a wtedy krąg zatoczy koło i zaczniecie od nowa. Krótko mówiąc, waszym zadaniem jest dbać o pokój królestwa, aż do ostatecznego starcia.
    Zakończyła i w komnacie zapanowała niespokojna cisza. Vasey przeczuwała, że za słowami Moiry - Najwyższej i Losu w jednej osobie - kryło się coś znacznie więcej. Merhir również dostrzegł groźbę ostatniego zdania i pierwszy odważył się wypowiedzieć myśli:
    - Wybacz, Najwyższa, ale nie rozumiem, co oznacza ów ostateczne starcie.
    - Ach, no tak, nie możecie wiedzieć. – Pokręciła głową z uśmiechem, jakby nad własnym zapominalstwem. Oczywistym było, że wcale nie zapomniała, a miała w tym cel im nieznany. – Od chwili, w której zostaniecie oficjalnie Strażnikami, wasze życia zatrzymają się w miejscu. Nie zestarzejecie się, nie ucierpicie z powodu chorób, by móc objąć wieczną pieczę nad krainami. Ma to jednak swą cenę. Prędzej czy później nadchodzi czas waśni i gdy pokojowe rozwiązania zawodzą, wtedy wy, moi drodzy, zostajecie wezwani do ostatecznego starcia.
    - Czyli mamy ze sobą walczyć? – chciała upewnić się ciemnowłosa, nie dowierzając Najwyższej. W jej dobrym sercu i prostym umyśle nie mieściło się, że zmuszona zostanie do walki z kimś, kogo znała.
    Moira skinęła milcząco i czekała, czy padną kolejne pytania, jednak cisza znów objęła nad nimi pieczę.
    - I jedno z nas zginie? – ozwał się niski baryton Merhira, opływając sylwetkę ciemnowłosej przyjemnym ciepłem. Vasey przymknęła powieki, jakby nie chcąc znać odpowiedzi.
    - Tak – odpowiedziała łagodnie Najwyższa, z pewnym smutkiem spoglądając na dwójkę ludzi. – Wiem, że nie jest to łatwe, jednak dane wam będzie żyć po nieskończoność. – Z zaskoczeniem unieśli spojrzenia na czarnowłosą kobietę, która znów uśmiechała się ciepło. – Po każdej walce odrodzicie się w nowym, dorosłym ciele, by po rocznym odpoczynku znów objąć swój urząd. Takie przeznaczenie zostało wam wybrane, a ja będę was do niego prowadzić.
    Kiedy melodyjny głos zamilkł, komnatę wypełniło spokojne oczekiwanie. Nowi kandydaci na Strażników dłuższą chwilę trawili słowa pani Losu, aż w końcu świadomość nowego i całkiem nieznanego życia wypełniła ich myśli.
    - To dla nas zaszczyt – odpowiedzieli, idealnie zsynchronizowani, jakby już od dawna Przeznaczenie zaplanował to spotkanie. Moira niemal uśmiechnęła się gorzko na tę myśl, gdy dwójka z lekkim zaskoczeniem zerknęła na siebie. Czekała ich ciężka i niemiła przyszłość.
    Los westchnęła cicho, ukrywając własne rozterki pod matczynym, ciepłym wzrokiem.
    - A więc rozpoczyna się dla was całkiem nowa przygoda oraz wielka odpowiedzialność. Idźcie. Przynieście mi dumę – pożegnała ich, rozkładając dłonie w starym geście błogosławieństwa. Nawet ona nie była w stanie przewidzieć wszystkiego, co czekało dwójkę zmierzającą teraz na spotkanie swego przeznaczenia.