[Wyrobiłam się w miesiąc, jestem z siebie dumna. Ale tylko z tego, ogółem nie jestem zadowolona z rozdziału. Głównie przegadany, chociaż powoli zmierzamy do większych akcji. Następnego możecie spodziewać się w podobnym odstępie czasu, mam nadzieję już w lepsze jakości. Za błędy z góry przepraszam! Oraz wszystkim czytającym życzę serdecznie Wesołych Świąt i miłego Sylwestra!
Zapraszam serdecznie do czytania i komentowania. Enjoy!]
Rozpalić wspomnienia
Rozdział 9
Nadgryziony
zębem czasu papier szeleścił lekko przy każdym ruchu, gdy sprawne palce jak
najdelikatniej przekładały strony folderu, który pamiętał jeszcze czasy wojny.
Złoto-brązowe oczy z uwagą śledziły linijki tekstu, a pełne wargi krzywiły się
nieco, napotykając zamazane informacje. Choć znała treść dokumentu niemal na
pamięć, nadal próbowała doszukać się w nim czegoś nowego – jakby w nadziei, że
wywoła to z pamięci coś istotnego, coś, co niegdyś przegapiła. Posiadła już tak
wiele poszlak i domysłów, lecz wciąż brakowało jej dowodów, które jak na złość
znikały szybciej, niż zdołała je dostrzec.
Zamknęła folder, odrzucając go na niewielki
stolik. Szmer tego ruchu poniósł się po salonie, w którym powoli zapadał zmrok
wraz ze słońcem chowającym się za linią horyzontu, już niknąc za fasadami wieżowców.
Nie licząc Eny, piętro mieszkalne stało całkiem opustoszałe, a cisza zdawała
się wyzierać z każdego zakamarka. Zazwyczaj towarzyszący jej Wis kilka godzin
wcześniej wybył do sali treningowej, gdzie ponoć ktoś miał na niego czekać.
Wiedziała kto – i to napawało ją pewnym optymizmem.
Wróciła wzrokiem do podniszczonej teczki,
wypchanej dokumentami.
Zdradzili ją. Ba, zdradzili całą ojczyznę.
Był tam. Tego dnia, w którym wszystkie ich
plany i nadzieje runęły w gruzach. Zauważyła go, chociaż tylko na kilka sekund
i kątem oka, by dopiero znacznie później zrozumieć, kim tak naprawdę był. Mimo
to w dokumentach nie znalazła żadnego potwierdzenia ani nawet nazwiska, od
którego mogłaby zacząć, gdyż tego jednego nie zdołała zachować w pamięci.
Ukryli całą sprawę tak dobrze, że powoli zaczynała wątpić w siły Tarczy. Miała
swoje domysły i podejrzenia, lecz to było za mało, by pozwolili jej ruszyć w teren.
Nie, nie szukała zemsty, a przynajmniej nie tylko. Mogli mieć coś, co musiała
im odebrać, co było zbyt niebezpieczne w ich rękach. I musiała odkryć prawdę.
Przejechała dłonią po twarzy, rozcierając
powieki. Sama zaczynała gubić się w swoich domysłach i motywach. Do czasu
przyjazdu była pewna, że chce ich dopaść, odpłacić za to, co jej zrobili, i
wycisnąć wszystkie możliwe informacje, ale odkąd zobaczyła Jamesa, już nie
czuła dawnej determinacji. Odkąd poprosił, by została… choć odnosiło się to tylko
do tej nocy, miała wrażenie, jakby złożyła tym obietnicę, której pragnęła
dotrzymać wbrew wszystkiemu i wszystkim. Obietnicę w końcu nadającą sensu
pełnemu śmierci i okrucieństwa życiu ich obojga. A jednak nadal służyła Tarczy.
Jeśli zażądaliby pościgu, ruszyłaby w drogę i nikt by się przed nią nie ukrył.
Gdyby tylko mogła…
Drzwi windy rozsunęły się z cichym sykiem i
półmrok wnętrza rozproszyło światło z wnętrza. Ena zerknęła na przybysza, nie
unosząc opartej na dłoni twarzy, ale ulotna nadzieja na zobaczenie Jamesa
przeminęła od razu.
– Witam, Kapitanie – przywitała mężczyznę
miękko. Niewielki uśmiech wpełzł na jej twarz, gdy Steve nieco zesztywniał i
dopiero po chwili dostrzegł kobiecą sylwetkę w fotelu. Odetchnął, rozluźniając
się, i skinął na powitanie. Wyglądał na zmęczonego, jednak nie nosił śladów
walk, co – o dziwo – ucieszyło Sinatri, i nadal emanował charakterystycznym dla
siebie spokojem.
Drzwi windy zasunęły się, znów otulając ich
delikatnym półmrokiem. Nie trwało to długo; Rogers od razu nacisnął włącznik
światła, na co Ena skrzywiła się nieznacznie.
– Buck jest tutaj? – zapytał, całkowicie
zawodząc w próbie ukrycia oczywistej nadziei. Przewróciła oczami, ale
uśmiechnęła się, prostując nieco w siedzeniu.
– Tutaj, czyli na piętrze nie, ale w bazie
tak – odpowiedziała, posyłając mu tylko trochę znaczące spojrzenie.
Spuścił wzrok, odwzajemniając uśmiech z
pewnym zakłopotaniem. Potarł okryte materiałem niebieskiej koszulki ramię i
podszedł do niej, przystając przy sofie sąsiadującej z fotelem, w którym
umościła się kilka godzin wcześniej. Wtedy dostrzegł leżący na stoliku folder i
uniósł brew.
– Szukam pewnych informacji – wyjaśniła
lakonicznie.
– Niedokończone sprawy?
– Coś w tym rodzaju.
Przez chwilę przyglądał się Sinatri
niepewnie, zastanawiając, czy warto drążyć temat.
– Wiesz – zaczął ostrożnie – może to
zabrzmieć dziwnie, skoro ledwie się znamy, ale… jeśli potrzebowałabyś pomocy,
możesz się do nas zwrócić – mówił szczerze, widziała to w cieple niebieskich
tęczówek, a jednak poczuła się z tym dziwnie niekomfortowo.
– Mówisz to ze względu na niego? –
zapytała, nie spuszczając wzroku.
– Częściowo – przyznał – ale skoro mamy być
w jednej drużynie, chyba warto od tego zacząć. – Uśmiechnął się nieznacznie, na
swój uroczy sposób. Skinęła ze zrozumieniem.
– Będę pamiętać, dzięki – odparła tylko,
nawet nie próbując odwzajemnić uśmiechu. Coś ściskało ją w piersi, ale nie
chciała się nad tym rozwodzić, więc uniosła brew, widząc, że Steve nadal sterczy
w miejscu. – Chcesz o coś zapytać? – Skinął, więc opadła na oparcie i podkuliła
nogi, wskazując mu pustą sofę po swojej lewej, przy której zresztą stał. – Więc
nie krępuj się, Kapitanie, jesteś przecież u siebie.
– Nie do końca.
Złożył dłonie i potarł nimi o siebie, w
końcu zajmując miejsce na kanapie. Na ustach Sinatri wykwitł rozbawiony
uśmiech, a chcąc nieco rozluźnić atmosferę, zapytała:
– Czyżbym cię onieśmielała, Kapitanie? –
Podniósł na nią wzrok dość znacząco.
– Proszę cię, Eno, oszczędź. Wystarczy
Steve.
Stłumiła parsknięcie.
– Wiem, Steve – odpowiedziała ciepło, tak
że Rogers spojrzał na nią zaskoczony. – Coś cię trapi, Steve, za bardzo to po
tobie widać. I mam dziwne wrażenie, że to też dotyczy mnie, nie mylę się?
W pierwszym odruchu chciał pokręcić głową i
zaprzeczyć, jednak koniec końców i tak skinął lekko.
– Też, ale to musi jeszcze trochę zaczekać,
wybacz – powiedział, zerkając przepraszająco.
– Przyzwyczaiłam się - westchnęła,
machnąwszy ręką. Poprawiła się w fotelu, obracając bardziej w stronę Kapitana.
– Więc? O co dokładnie chciałeś zapytać?
– Jak… jak mu idzie? – wypalił po dłuższej
chwili. – Radzi sobie?
– Tak. Nawet całkiem dobrze – przyznała i z
uśmiechem patrzyła, jak ramiona Kapa opadają z napięcia. – Było kilka gorszych
momentów, ale trzyma się. Nigdy nie był słaby.
– To prawda, cały Buck – wtrącił niemal z
rozczuleniem. Skinęła.
– Odzyskał już dużo wspomnień, chociaż
nadal nie jestem pewna, jak wiele.
– To bardzo istotne?
– Trochę. – Przygryzła wnętrze policzka,
milknąc na chwilę. – Niektóre są gorsze od innych, bardziej bolesne, i mają
tendencję do wracania w bardzo przekonujący sposób. Czasem wręcz trudno potem
oddzielić je od rzeczywistości.
Gdy mówiła, Steve spuścił wzrok na złączone
dłonie, próbując to sobie jakoś wyobrazić, lecz nie potrafił. Podejrzewał, że
po tym świecie chodziło naprawdę niewiele osób, które mogłyby to zrozumieć.
Uniósł na nią niebieskie oczy, w których
tliła się ciekawość, ale też niepewność. Ena jednak zamilkła i trochę
nieobecnie wpatrywała się w gasnący za oknem świat, głęboko w myślach, w które
bał się ingerować. Zamrugała, wyrywając się z otępienia, po czym z westchnieniem
przeczesała rozsypane wokół twarzy włosy.
– Obawiam się, że zostały te z najgorszych
lat – dodała z pewnym roztargnieniem, ale Steve skinął tylko, odbiegając do
trochę innego tematu.
– A jak to wygląda… między wami, teraz, po
tym wszystkim? – zapytał delikatnie, po czym niemal speszył się na widok
uniesionej brwi Sinatri. – Oczywiście, jeśli mogę…
Zaśmiała się cicho, chociaż w jej uśmiechu
nie pozostało krzty wesołości.
– Niewiele mogło się zmienić w tak krótkim
czasie, nie sądzisz?
– Z wami to nigdy nie wiadomo – doparł
rozbrajająco, a kąciki jej warg drgnęły lekko.
– Przypomniał sobie to i owo – przyznała –
ale to jeszcze za wcześnie.
Pokiwał głową ze zrozumieniem. Choć mógł o
nich nic nie wiedzieć i nie znać ich historii zbyt dobrze, to już z samego
zarysu, jaki otrzymał, potrafił domyślić się, jak trudne to musiało być w
rzeczywistości. Mimo wszystko jednak cieszył się, że przez cały ten okropny
czas Buck nie został całkowicie sam.
– Więc gdzie jest teraz? Chyba powinien siedzieć
tu z tobą…
– Może cię to trochę zdziwi, ale ma teraz
inne towarzystwo – odpowiedziała z rozbawieniem. – Jest na sparingu z twoim
nowym przyjacielem, Sokołem, o ile pamięć mnie nie myli.
Uniósł brwi, zabawnie przekręcając głowę,
po czym niewielki uśmiech rozjaśnił jego twarz. No tak, mógł się tego po części
spodziewać, nawet jeśli Sam dalej nie ufał Barnesowi.
To
była miła rzecz do usłyszenia.
– To nawet dobrze, muszę wam wszystkim coś
przekazać.
– Więc nie traćmy czasu – zarządziła z
uśmiechem, wstając z wygodnego fotela i rozciągając się w akompaniamencie
niewielkiego ziewnięcia.
– Ciężka noc? – zapytał łagodnie Steve,
idąc w jej ślady. Uśmiech Sinatri drgnął wachlarzem emocji, nie był jednak w
stanie oddzielić ich od siebie.
– Można tak powiedzieć.
~*~
Tym razem wysiłek nie pomagał. Cios, unik,
blok, unik, cios – jechał na czystym instynkcie bojowym, nawet nie do końca
zauważając, co dzieje się wokół niego. Wystarczyło tylko zahamować mocniejsze
ataki, przystosować do walki treningowej, by nie uszkodzić Wilsona, a cała
reszta płynęła sama. Miał nadzieję tym wyrwać się z rozmyślań o wydarzeniach
nocy, ale wspomnienia ze snu prześladowały go jak nigdy wcześniej. Jakby
wgryzły się w mózg i zawsze czuwały na granicy świadomości, za siatkówką i pod
skórą, gotowe znów zawładnąć umysłem. Zaciskał zęby i skupiał się na
instruowaniu Sama, ale po chwili jego myśli znów wracały. Był tego dnia
wycofany, w defensywie, i gdyby to w ogóle było możliwe, ktoś mógłby
powiedzieć, że rozproszony – Zima nie bywał rozproszony. Tylko że… Zima
odchodził. Czuł to, gdzieś w środku, że coś się zmienia. Odkąd zaczęły wracać
wspomnienia z czasów Hydry, zachowywał się i myślał inaczej. Nie wiedział, co
mu strzeliło do głowy, by prosić Sinatri o zostanie przy nim tej nocy – kilka
dni wcześniej nigdy by nawet o tym nie pomyślał, a teraz to zajmowało go prawie
całkowicie. Czemu się zgodziła? Nie chciał przyznać się sam przed sobą, ale bał
się tego, co stało za tą decyzją. Bał się, ale równocześnie pragnął poznać,
dowiedzieć się, jak to jest, oddać, co tak chętnie mu ofiarowała. Miał dość
samego brania. Chciał coś zrobić, ruszyć z miejsca, wyrwać z tej stagnacji, ale
Sinatri miała rację – na to było za wcześnie. Wspomnienia… Tak niewiele jeszcze
wiedział…
Senne koszmary minionej nocy stanęły
Jamesowi przed oczami, tak rzeczywiste i silnie oddziałujące, że niemal czuł
jej skórę pod palcami i ciepło krwi na policzku. Czemu to musiało wracać w taki
sposób? Czerwień zalała pole widzenia Barnesa, w powietrzu uniósł się dźwięk
przewracanych stolików i stukających o posadzkę przyrządów, na własnym ciele
poczuł ból ciosów, a gdzieś głęboko w piersi niewidzialna obręcz zaciskała się
wokół najważniejszego narządu. Potem powietrze rozdarł krzyk. Niósł się echem w
umyśle, potęgując się, rosnąc i rozdzierając inne myśli, póki ciepło posoki na
policzku nie zastąpiło inne, gładkie, przyjemne, wyrywające ze spirali
wspomnień i zakotwiczające w rzeczywistości. Nie mógł pozwolić, by odeszła. Nie
tym razem, gdy szansa była tak realna do spełnienia. A sny, które potem go
nawiedziły… Dlatego musiał dzisiaj spędzić trening z kimś innym, nie potrafiłby
spojrzeć na Enę bez wspomnień z tyłu głowy. Wspomnień, które odbierały mu dech
w zupełnie inny sposób niż dotąd.
Odgarnął z twarzy kosmyki, które zdołały
wymknąć się z zaimprowizowanego spięcia i przykleić do czoła. Serce w piersi
dudniło mu przyjemnym, mocnym rytmem, lekko przyśpieszonym. Uniósł dłoń do
szyi, rozmasowując mięśnie i kilka razy kręcąc głową w różne strony. Mimo to
nadal czuł się napięty niczym dobrze nastrojona struna.
– Ty się naprawdę nie męczysz, co? – wydyszał
stojący obok Sokół, podpierając się pod boki.
– Trzymasz się lepiej niż wczoraj –
skomentował nieco bezbarwnie Barnes. Sam pokręcił głową, po czym uśmiechnął się
pod nosem.
– Jeszcze kilka takich sesji i cię dogonię.
– Nie liczyłbym na to za bardzo.
– No tak, ty masz te super bajery. – Zrobił
nieokreślony gest w stronę Bucky’ego, ogarniając gestem całą jego sylwetkę i
metalową rękę przede wszystkim. James w końcu odwzajemnił spojrzenie, unosząc
nieco brew.
– I siedemdziesiąt lat doświadczenia –
dodał, pochylając głowę niemal znacząco.
Sokół roześmiał się, choć z pewnym
zmęczeniem.
– Ale szkoliłeś innych? – zaczął, unosząc
brwi. Bucky tylko skinął niemrawo. – I wyszkoliłeś naszą nową piękność? Więc
mo…
Żołnierz poderwał na niego wzrok z
niebezpiecznie lśniącą szarością tęczówek.
– Nie powiedziałbym, że waszą – przerwał mu
nisko, w jego głosie zabrzmiała głęboka szorstkość, od której ciarki przeszły
po kręgosłupie Sama. Nim Bucky zorientował się w swojej reakcji, jego nowy
znajomy uniósł ręce w obronnym geście.
– Masz rację, mój błąd. Od niej pewnie już
dostałbym za to w zęby. – Uśmiechnął się, jednak mimo to obserwował byłego
zabójcę Hydry uważnie i z rezerwą.
James ściągnął łopatki, odwracając się
nieznacznie. Wiedział, że zareagował zbyt gwałtownie i przeklinał się za to w
myślach, teraz jednak nie mógł się rozwodzić nad błahostkami. Tylko odwrócić
uwagę…
– Szkoliłem wielu, ale niewielu to
przetrwało – powiedział chłodno. – Z En było inaczej. Była już wyszkolona,
kiedy do nas trafiła, ja musiałem tylko… odświeżyć jej pamięć. Potem… potem
chyba szkoliliśmy nowych razem, też… - przerwał, marszcząc brwi z wzrokiem
utkwionym gdzieś w podłodze i myślami niebezpiecznie uciekającymi w dawne,
nieodkryte lata.
– Ale mógłbyś mnie nauczyć tego i owego,
kilku sztuczek. Miękki nie jestem, tyle bym wytrzymał – głos Sokoła wyrwał go z
zamyślenia, jednak ani przyjazny ton, ani uśmiech nie ociepliły bryły lodu,
która zaległa mu w żołądku.
– Może kiedyś… - odparł tylko bezbarwnie i
zaczął odwiązywać taśmy z dłoni, nim Sam był w stanie jeszcze coś powiedzieć. A
mu nie umknęła subtelna zmiana w imieniu, jakim Bucky nazwał swoją byłą
podopieczną. I choć nie znał tego człowieka, zaczynał coraz bardziej mu
współczuć.
Wtedy po sali poniósł się szmer otwieranych
drzwi i do środka weszła Sinatri, a zaraz za nią Kapitan.
– Już
skończyliście? Pora jeszcze młoda – zawołała do nich z nieco kpiącym uśmiechem.
Dobrze wiedziała, że spędzili tu co najmniej parę godzin.
– A co? Chcesz się dołączyć? – zagaił Sam,
unosząc brew z podobnym wyrazem twarzy. Niemal się zaśmiała, stojąc na krawędzi
mat.
– Nie nadążyłbyś za mną, Sokole.
– A może byś się zdziwiła, za nim już
prawie nadążam. – Uniósł kciuk za siebie, wskazując na Barnesa. Sinatri
spojrzała na niego znacząco – kąciki jego warg drgnęły lekko, po czym zszedł z
mat i niemal niezauważalnie pochylił głowę.
– Możemy to zaraz sprawdzić, jeśli nalegasz
– odparła z uśmiechem, jednak wyczuwający, co się szykuje, Sokół pokręcił głową
ze śmiechem.
– Chętnie, ale nie dziś. Moje zmęczenie
wpływa na twoją korzyść, a to jest nie fair – zaznaczył, a potem, jakby nagle
doznając olśnienia, zapytał: - Ale może ty byś mnie czegoś nauczyła? Bucky nie
tryska entuzjazmem.
– Nie dziwię mu się, za dużo gadasz –
podsumowała, na co milczący dotąd Steve parsknął pod nosem.
– Nie byłaś wcale lepsza – wtrącił cicho
James i ich spojrzenia powędrowały na nieruchomą sylwetkę. Spoglądał na Enę
inaczej niż zwykle, z sympatią, ciepło, w sposób, jakiego dawno nie widziała.
– Prawda – przyznała – ale nie narzekałeś
jakoś specjalnie.
– I tak nic by to nie dało.
Ich spojrzenia stopiły się ze sobą i choć
między nimi leżała szeroka mata, czuli ciepło płynące po skórze, jakby stali
tuż obok siebie. Twarz Sinatri złagodniała, Jamesa ociepliła się, trochę
nieobecna. Sam w tym czasie usunął się spomiędzy dwójki dawnych towarzyszy i
podszedł do Steve’a, witając się z nim serdecznie. Kapitan przyglądał im się
uważnie, ale też z rosnącą, delikatną i kruchą jeszcze radością, że sytuacja
powoli się normuje.
– Ponoć masz coś dla nas – zagaił Sam,
wyrywając kumpla z zamyślenia. Skinął, odkrywając, że Ena i James też ponownie
skupili na nim uwagę.
– Czeka nas mała wycieczka – oznajmił. Cała
trójka niemal równocześnie zmarszczyła brwi. – Przenoszą bazę w bezpieczniejsze
miejsce, musimy się gdzieś zaszyć na ten czas…
– Nie możecie po prostu zostać w nowej? –
zapytał Sam, ale nim w ogóle skończył, Steve pokręcił głową.
– Ochrona będzie zbyt słaba, a Bucka wciąż
chcą dorwać – wyjaśnił i na chwilę zapadła cisza. Ena zaczynała mieć złe
przeczucia. W końcu Kapitan z westchnieniem dodał: - I Stark też chce was
poznać.
– Stark? – Skinął ponownie. – No, tego się
nie spodziewałam. A przynajmniej nie tak szybko.
Steve zrobił ruch, jakby chciał wzruszyć
ramionami, ale zrezygnował. Przedłużające się milczenie nie wpływało na niego
pozytywnie. Powoli zaczynał się denerwować. Od początku czuł, że to nie jest
dobry pomysł, bo jak mógł być, skoro gośćmi mieli być ścigani zabójcy.
Wyczuwając narastające napięcie, Sam w końcu wypalił:
– Czyli szykuje się impreza? Ponoć Stark
organizuję najlepsze.
Spojrzał na Rogersa, unosząc brwi. Kapitan,
wdzięczny za to pytanie, odetchnął z lekkim uśmiechem.
– Nie tym razem. Tylko my i kilka zaufanych
osób. Stark nie jest głupi, nie będzie nam robił rozgłosu.
– A jednak chce zaprosić do siebie dwoje
najlepszych zabójców ostatniego stulecia – dodała Ena, zerkając na Kapitana
uważnie. Bucky z tyłu poruszył się niespokojnie, zaciskając szczęki i pięści.
– Nam to odpowiada, tam będziecie
bezpieczni – odparł, odwzajemniając spojrzenie Sinatri. Widział w jej oczach,
że rozumiała i z pewną niechęcią, ale popierała jego słowa, jednak lśniło w
nich coś jeszcze. Obawa? Odwróciła głowę w stronę Jamesa i wtedy zrozumiał.
– Buck? – jego ostrożny głos poniósł się po
sali. Chwila milczenia wydłużała się, nim w końcu zachrypłym tonem
odpowiedział:
– To nie jest dobry pomysł. – Pochylił
głowę tak, że włosy opadły mu na twarz.
– Nie, nie jest – przyznała Ena, ich
spojrzenia skrzyżowały się – ale Steve ma rację. Stark Tower to chyba
najbezpieczniejsze miejsce w tym mieście.
– Właściwie to już chyba nie Stark Tower… -
wtrącił Sam z konsternacją. Rogers skinął, ale Ena machnęła tylko ręką.
– Szczegóły, mniejsza z tym. Pytanie, na
ile Stark nie boi się o swoje życie – powiedziała spokojnie, bardziej w formie
pytania niż groźby. Na szczęście Kapitan od razu zrozumiał.
– Nie będziecie trzymani pod kluczem –
zapewnił od razu, po czym pochylił głowę delikatnie. – Prawdopodobnie będziecie
mieć nawet więcej swobody niż tutaj, Stark nie ma na swoich piętrach
ochroniarzy, Jarvis mu wystarcza. – Oboje jak na komendę popatrzyli na Steve
pytająco, Wilson jednak podejrzewał, o co chodzi. Kapitan uśmiechnął się tyko
trochę znacząco. – Zobaczycie, nie da się go dobrze opisać.
Po tej odpowiedzi na chwilę zapadła cisza.
Wis zacisnął i rozluźnił pięści, aż w końcu zerknął na Enę, chwytając jej
ciepłe spojrzenie.
– Kiedy? – zapytał ochryple, nie patrząc na
Rogersa.
– Jutro.
Skinął, zacisnąwszy wargi.
– Niech będzie.
~*~
Kapitan i Sam wyszli, pozostawiając dwójkę
dawnych partnerów w pustej sali treningowej. Ciepłe, jasne światło lamp otulało
całe pomieszczenie, nadając mu przyjemnego kolorytu nawet pomimo wszechobecnej
szarości sprzętów, worków i ringu. James przyglądał się metalowej protezie,
niby coś sprawdzając. Tak naprawdę po prostu nie chciał wychodzić, zostawiać tu
Eny i siedzieć bezczynnie w pustym pokoju, roztrząsając po raz kolejny
wydarzenia nocy. Odwrócił się, gdy usłyszał podchodzącą Sinatri.
– Raczej nie piszesz się na kolejną rundkę?
– zapytała, przystając obok szafki, gdzie znajdowały się przydatne w treningach
sprzęty i uniosła brew z lekkim uśmiechem. Zacisnął zdrowe palce na metalowych
i odwzajemnił krótko spojrzenie.
– Nie dzisiaj – wychrypiał tylko. Obawiał
się dalszych pytań, jednak jak zazwyczaj Sinatri jedynie skinęła ze
zrozumieniem.
– Tak myślałam. – Otworzyła szafkę i wyjęła
sporą rolkę taśmy. – Muszę przyznać, że to mi nawet odpowiada. Mam dzisiaj
ochotę na coś nieco innego.
Uśmiechnęła się szerzej i przeszła do
pustego miejsca przed lustrami. Zdjęła przez głowę szarą bluzę, a potem buty
wraz ze skarpetkami i pozostawił wszystko na uboczu. W samym tylko topie i
czarnych, materiałowych spodniach, rozciągliwych niemal jak kostium, zaczęła
zawiązywać taśmy na dłoniach, ale w zupełnie inny sposób niż do sparingów.
Cieniej, elastyczniej, jakby tylko do ochrony przed otarciami. Ze stopami
postąpiła podobnie, również nie zawiązując całych. James przyglądał się temu ze
zmarszczonymi brwiami, aż w końcu zdołał wydobyć z siebie głos:
– Co chcesz…?
– Byłam też tancerką… nadal jestem. Tego
się nie zapomina – wyjaśniła miękko, a jej twarz przybrała zupełnie inny
wygląd. Ciepły, sentymentalny, choć też niezwykle smutny. – Taniec pomógł mi przez ostatnie lata…
Zerknęła na niego z tym na pół złamanym
uśmiechem i ledwie powstrzymał się, by pozostać na miejscu. Skąd to się brało?
Od kiedy? Odwróciła się i podeszła do ściany, na której znajdował się
elektroniczny panel. Uruchomiła go i po pomieszczeniu poniosły się pierwsze
dźwięki. Wis drgnął, od razu rozglądając się za źródłem. Głośniki umieszczono w
rogach pomieszczenia, tak że dźwięk rozchodził się równomiernie i rozbrzmiewał
czysto, podczas gdy Ena szukała dla siebie odpowiedniego utworu. Wymruczała pod
nosem coś, czego nie usłyszał, po czym zapadła cisza. Sinatri wykonała kilka
szybkich kliknięć, wstukując nazwę, i wtedy z głośników popłynęła niezbyt
szybka, rytmiczna i jakby pulsująca muzyka, jakiej nigdy nie słyszał.
Zadowolona skinęła do siebie i wróciła przed lustra. James poruszył się z
pewnym zakłopotaniem, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć.
– Możesz zostać, jeśli chcesz.
Skrzyżował wzrok z Sinatri i przez długą
chwilę nie potrafił zdobyć się na żadną decyzję. Wiedział, jaką powinien
podjąć, ale wiedział też, że wcale nie chce jej urzeczywistniać. I wtedy odetchnął,
pochylając głowę w geście trochę wdzięcznym, trochę zmieszanym. Ena posłała mu
ostatni, ciepły uśmiech i zwróciła się do luster, rozpoczynając swój własny
trening.
Przysiadł na matach, znów odgarniając
włosy, które uparły się, by utrudniać mu widzenie. Opierając łokcie na
kolanach, zaczął podążać wzrokiem za ruchami Eny. Z czasem zaczął mieć
wrażenie, że nie widzi już niczego więcej, prócz jej tańca. Nawet nie
zorientował się, kiedy z rozgrzewki przeszła dalej; wszystko odbywało się tak
płynnie, że wydawało się, jakby całą choreografię miała z góry ustaloną. Mimo
to doskonale wiedział, że tak nie mogło być. To, jak się poruszała, jak płynęła
wraz z muzyką, było zbyt… prawdziwe i szczere, by mogło dziać się według
schematu.
Nie potrafił wpasować tego w żadne ramy.
Wyglądało niczym powolny pokaz przeplatającego się z gimnastyką tańca z rodzaju
tych, które zadziwiały pięknem i opanowaniem, ale też pewną… Nie wiedział, jak
to określić. Ena, choć zazwyczaj wojownicza, wyglądała niesamowicie kobieco. Z
gracją, siłą i wytrzymałością, jakiej można by jej pozazdrościć. Oglądał ten
pokaz z nieznaną sobie wcześniej przyjemnością i ciekawością. Śledził ruchy,
podziwiał ich dopasowanie do muzyki, która zdawała się przenikać ciało, i coś
dziwnego rosło w jego piersi. Niemal zaczął kołysać się w rytm piosenki, wtedy
jednak znów przed oczami stanął mu zupełnie inny obraz.
Ena zatoczyła wyprostowaną w szpagacie
nogą szerokie koło, pozostając w idealnej równowadze, a on zobaczył jeszcze,
jak kopnięciem posyła młodą dziewczynę na matę. Od razu było widać, że nie
użyła całej siły, a zaledwie marnego namiastka, mimo to dziewczyna odleciała na
sporą odległość. Obrazy nałożyły się na siebie. Przy wyimaginowanych ścianach
stali w rzędzie nastolatkowie z przerażeniem wymalowanych na twarzach. Podczas
gdy Sinatri zatoczyła piruet w rytm muzyki, ta ze wspomnień spokojnie czekała,
aż dziewczyna pozbiera się z maty. Kiedy w końcu jej się udało, rozpoczęła na
nowo. Wciągnął powietrze ze świstem, nie mogąc odegnać obrazu. Do niego samego
podszedł chłopiec, najwyżej piętnastoletni. Zaatakował, ale słabo, niepewnie,
ze strachem w oczach, co przypłacił pięścią w brzuch i wylądowaniem na matach.
James zaczął się trząść, oddychając
spazmatycznie. Nie chciał tego widzieć! Obraz powoli zaczynał przysłaniać mu
całe pole widzenia, póki zaniepokojony głos nie zapytał:
– James? – Drgnął, zaskoczony brzmieniem
swojego imienia w jej ustach. – Wszystko dobrze?
Zatrzymała się zwrócona w jego stronę.
Kiedy odważył się spojrzeć w dwubarwne tęczówki, obrazy powoli się rozpłynęły,
jakby wcale nie miały miejsca.
– Tak – odpowiedział nieco zdławionym
głosem. – Jest okey…
Nie odwróciła się i nie wróciła do swojego
treningu, a jej wzrok zdawał się wypalać na jego skórze. Nie trwało to długo,
zaledwie parę sekund zawahania. Westchnęła cicho, odpuszczając, ale już została
wybita z rytmu. Skierowała kroki w stronę panelu, jednak w pół drogi ponownie
zatrzymał ją szorstki głos:
– En? – Odchyliła głowę, nie spoglądając
jednak. – Mogłabyś… dzisiaj też…
– Zostanę – powiedziała miękko, dopiero
wtedy napotykając na wpół zbolałe, na wpół wdzięczne spojrzenie, które za
każdym razem rozdzierało gorzej niż poprzednio.
~*~
Przytłumiony warkot silnika mieszał się ze
spokojnym utworem płynącym z radia, wypełniając wnętrze pojazdu. Kapitan za
kółkiem rozmawiał swobodnie z siedzącym obok niego Samem, z tyłu jak zazwyczaj
spięty Wis wyglądał przez szyby na ruchliwą ulicę. Ena położyła mu dłoń na
kolanie, nieco tym uspokajając, a sama wyglądała niemal, jakby spała. Zatopiona
w myślach, z zamkniętymi oczami ułożyła się wygodnie i znieruchomiała, tylko
delikatnym oddechem zdradzając oznaki życia. Trochę przypominało to medytację,
jednak Wis nie potrafił pojąć, jak mogła być na tyle spokojna, by tak
maksymalnie się wyciszyć.
Zdrową dłonią z roztargnieniem badał
metalową protezę, to przebiegając opuszkami po płytkach, to zaciskając na
palcach, mimo to nie umiał wyzbyć się napięcia. Prócz wżerającego się w jego
kolano ciepła równie mocno odczuwał regularne zerkanie Steve’a w lusterko,
który chyba uparł się sprawdzać jego stan z częstotliwością raz na pół minuty –
ewentualnie całą, gdy za szybą stało się coś absorbującego. Ta nadgorliwość
wcale mu nie pomagała.
Westchnął bezgłośnie, w końcu opuszczając
ramiona. Bezwiednie powędrował spojrzeniem do sylwetki Sinatri, od której
emanował tak nadzwyczajny spokój, że niemal zaczynał się w dziwny sposób
obawiać. Jakby wyczuwając jego skonsternowany wzrok, uśmiechnęła się lekko, a
dłoń dotąd spoczywającą na kolanie Wisa odwróciła wierzchem do dołu. Przez
chwilę wpatrywał się w nią, szarpiąc sam ze sobą, co powinien zrobić, aż w
końcu odetchnął i delikatnie splótł swoje place z jej, ostrożnie, jakby dostał
do dłoni granat. To było dziwne. Nieznane i niepokojące. Tak jak cisza, która
zaraz potem rozległa się w samochodzie. I właśnie wtedy, na milisekundy przed,
wyczuł, że coś jest nie tak.
Rozległ się przeszywający świst i kilka
rzeczy wydarzyło się równocześnie. Ena poderwała się z siedziska, krzycząc do
Steve’a, by skręcił, Steve szarpnął za kierownicę, a tuż przy boku samochodu
wybuchł pocisk. Nim w ogóle się zorientował, jego ciało zareagowało samo.
Chwycił Sinatri w pasie, zasłaniając własny ciałem, a ogłuszający huk wybuchu
poniósł się po ulicy, odrzucając pojazd na metry po asfalcie. Zgrzyt metalu
wypełnił powietrze wraz z kakofonią ludzkich krzyków, w górę strzeliły
płomienie. Pojazd zahamował, wyważone drzwi wyleciały w powietrze. Wygramolili
się na zewnątrz, posiniaczeni i odrapani odłamkami szkła, szybko wyciągając
najważniejsze sprzęty, a w uszach piszczało im od wybuchu. Wis rozejrzał się,
wciąż przy boku Sinatri.
– Wszyscy cali? – dobiegł gdzieś z boku
głos Steve’a.
– W jednym kawałku, chyba… - odpowiedział
mu Sam, ale dawni zabójcy już nie słuchali.
Z budynków i uliczek wypadli ubrani na
czarno, całkowicie zakryci napastnicy z bronią w gotowości, było ich co
najmniej dwudziestu. Kobra i Żołnierz zadziałali automatycznie. Metalowa pięść
zacisnęła się na drzwiach, wyrywając z zawiasów i od razu posyłając w stronę
trzech najbliższych, kolejni padli z nożami Eny w gardłach. Nim ktokolwiek
zauważył, w dłoniach już trzymała lśniące srebrzyście sztylety. Rozległy się
strzały, przeszywając krzyki ludzi i odbijając się od metalu tarczy, ostrz i
ramienia, rykoszetem trafiając jednego z żołnierzy. Kap i Sam ochraniali
ostatnich uciekających, korzystając z niewielkiej luki, jaką im zapewnili.
Kobra i Żołnierz całkowicie przejęli pałeczkę w tej walce, idealnie
zsynchronizowani działali, jakby cale życie nie robili nic innego. Co,
niestety, niemal zgadzało się z prawdą.
Szkarłatna posoka polała się po asfalcie,
rozbryzgując z otwartych ran strumieniami, a napastnicy padali jeden po drugim,
krztusząc się własną krwią. Chrzęst łamanych kości i zaśpiew przesuwających się
płytek protezy wypełnił umysł Żołnierza, skupiony tylko na jednym – zabić i nie
dać im tej szansy. Bez problemu skręcił kark rosłemu mężczyźnie, zaraz potem
ciskając nim w kolejnego, który celował w plecy Sinatri. Nawet nie mrugnął.
Kap, zatrzymawszy się na sekundę w całym tym zgiełku, przyjrzał im się uważnie
i poczuł, jak groza ściska go za gardło. Nie byli sobą, nie mogli…
Napastnicy szybko się wykruszyli, nie
potrafiąc wytrzymać fali furii i zabójczej precyzji. Gdy zostało zaledwie paru,
coś jednak zdołało zatrzymać passę dawnych partnerów. W powietrzu rozległ się
dziwny, melodyjno-elektroniczny zaśpiew trochę jak z syntezatora i rozbłysło
intensywnie błękitne światło, zmiatając ostatnich napastników. Wis i Ena w
sekundy znaleźli się przy sobie, gotowi zasłonić się nawzajem lub dalej
walczyć.
– Zaczęliście zabawę beze mnie? Kapitanie,
ranisz mnie – rozległ się głos, a przed nimi wylądował ciężko czerwono-złoty
kombinezon bojowy. Przód hełmu uniósł się, odsłaniając dobrze znaną mediom
twarz. Stark.
Kap i Sam przycisnęli dwóch bandytów,
którzy próbowali uciec, i odetchnęli głęboko.
– Zapomniałem wysłać zaproszenie –
odpowiedział ciężko Steve. Chciał coś dodać, ale wtedy właśnie Sokół
szturchnął go w ramię i wskazał podbródkiem na nierozłączną parę.
– Chyba mamy kolejne kłopoty.
Ena drżała. Wyraźnie i mocno, choć nadal w
idealnie utrzymanej, bojowej pozie, z uniesionymi nieco sztyletami, gotowymi w
każdej chwili do błyskawicznego ataku. Jej sylwetka emanowała czymś dziwnym i
bardzo niepokojącym, a lśniące płynnym złotem oczy wwiercały się w pozornie
nieznany obiekt. James przy boku Sinatri prezentował się znacznie spokojniej,
wręcz nieruchomo, mimo to nadal sprawiał odpowiednie wrażenie. Oboje wyglądali
zupełnie różnie, o całkowicie skrajnych temperamentach, a jednak łączyło ich
coś konkretnego – coś, co nie podobało się nikomu.
– Xena i niesławny kumpel Kapa? – zagaił
Tony, wskazując na nich i spoglądając na Steve’a. Ten posłał Starkowi
ostrzegawcze spojrzenie.
– Tony…
– Faktycznie wyglądają imponująco.
– Stark! – nacisnął Rogers i Tony już się
nie odezwał, powstrzymując niewielki uśmiech. Steve odetchnął i ostrożnie
zwrócił się w stronę napiętej dwójki. – Buck… wszystko gra?
Bucky zacisnął pięści i minimalnie skinął,
jednak nie spuszczał wzroku z czerwono-złotej machiny z ludzką twarzą i nadal
stał przy zabójczyni, jakby czekając na jakiś znak. Steve utkwił w niej wzrok
jak cała reszta, a widząc Sinatri w tak niestabilnym stanie, zaczynał coraz
bardziej obawiać się, co aktualnie siedziało w jej głowie. Czytał akta. To
mogło się źle skończyć. Bardzo źle.
– Sinatri – zaczął ostrożnie, a zabójczyni
drgnęła lekko, ale nie ruszyła się z miejsca. – Eno, już po wszystkim…
Szarpnęła głową, jakby chcąc na niego
spojrzeć, ale zrezygnowała. Oddychała ciężko, niemal spazmatycznie, a jej
zaciśnięte na sztyletach dłonie pobielały jeszcze bardziej od mocy uchwytu.
Zamrugała kilkakrotnie, biorąc parę głębszych oddechów. Wis, już znacznie
bliżej zmysłów, przyglądał się zabójczyni z niezrozumiałym bólem. Wiedział, co
przeżywała. A przynajmniej potrafił się domyślić. Strach był jedną z
najpotężniejszych broni, zwłaszcza przeciwko nim. Strach przed ujęciem,
kolejnymi torturami, wspomnienie wielokrotnych porażek, nikt nie mógł być na to
gotowy. Rozumiał już znacznie więcej.
Posłał Steve’owi krótkie spojrzenie, więc
od razu zamilkł. James miał nadzieję, że Kapitan dostrzegł w jego lodowatych
oczach wdzięczność za ten kredyt zaufania, a potem odwrócił się i postąpił krok
w stronę Sinatri. Zesztywniała, napinając się niczym struna. Na sekundę
wstrzymali oddech, gotowi, ale wtedy spojrzała w lodowatą głębię. Długą,
ciągnącą się nieznośnie chwilę nie spuszczała wzroku, aż złoto zaczęło
opuszczać brąz tęczówki, a jej oddech wyrównał się. Parę sekund później
opuściła sztylety i wyprostowała się powoli, nie drżąc już w żaden sposób.
Z wnętrza swojej zbroi Tony przyglądał im
się uważnie – z niepokojem, ale też niekłamaną fascynacją. Widział z daleka,
jak walczyli w idealnej harmonii, a teraz mógł zobaczyć, jak w całkowitej ciszy
oddziałują na siebie w zupełnie inny, konkretny sposób, jakby jedno dla
drugiego stanowiło spokojną przystań. Ponadto – Barnes go zaskoczył. Spodziewał
się raczej odwrotnej sytuacji, a to jednak nieznana figura okazała się
potencjalnie groźniejsza, bo bardziej nieopanowana.
– Jarvis, znajdź wszystko, co zdołasz na
jej temat – zarządził, tak by reszta nie usłyszała. Miał przeczucie, że znów
mógł odkryć coś co najmniej ciekawego.