[Tekst ten zebrał całkiem niezłe opinie na forum, więc stwierdziłam, że mogę podzielić się nim z nieco szerszym gronem. Wszystkie prawa zastrzeżone, cała historia i wszystkie postaci należą do mnie - proszę o nie kopiowanie ani udostępnianie w innych miejscach. No, koniec formalności. Enjoy!]
„Będą walczyć”
Chłodny blask księżyca prześwitywał przez aksamitne zasłony, oświetlając wnętrze niewielkiej komnaty. Materiał falował delikatnie, poruszany lekkimi podmuchami morskiej bryzy, a w powietrzu unosił się zapach soli i dojrzałych cytrusów. Zdawało się, jakby spokoju tej nocy nie mógł zakłócić żaden szmer, żadne szeptem wypowiedziane słowo, czy trzepot skrzydeł wzlatujących ku niebu ptaków.
Poruszyła się nieznacznie, spoglądając na widoczne zza otwartych drzwi balkonowych morze. Woda lśniła, odbijając światło tysięcy gwiazd, drzewa w ogrodzie szumiały ledwie dosłyszalnie, a z nieba obserwował wszystko dumny księżyc. Westchnęła cicho, bezwiednie kreśląc palcami nic nieznaczące wzory na torsie mężczyzny, do którego spała przytulona, póki koszmar nie wyrzucił jej z krainy snów. Zwróciła spojrzenie na swą dłoń i jego pierś, raz po raz unoszoną przez równomierny oddech, dostrzegając rozległe tatuaże odcinające się czernią od bladej skóry ich ciał. Tak podobne, a równocześnie zupełnie inne, łączyły się ze sobą, tworząc idealną harmonię.
Odgarnął kilka ciemnych kosmyków z jej twarzy, a ona drgnęła zaskoczona tym niespodziewanym ruchem.
– Czemu nie śpisz, Vasey? – ciepły, przyjemny dla ucha baryton idealnie wpasował się w odgłosy nocy, a jednak dotarł do niej niezwykle wyraźnie.
Podniosła wzrok, napotykając nieprzeniknione, ametystowe tęczówki Merhira. Dobrze wiedział, a mimo to pytał. Zawsze.
– To tylko zwykły koszmar. Nic wielkiego – mruknęła. Jak zwykle, ta sama odpowiedź.
Przymknęła powieki, czując, jak zdradliwa ciecz zaczyna rozmazywać pole widzenia. Ledwie powstrzymała przemożną chęć skulenia się przy boku mężczyzny, gdy przyciągnął ją bliżej, obejmując silnym ramieniem. Drgnęła lekko, czując delikatny pocałunek na czole.
– To nie powinno tak wyglądać – szepnął w gęste kosmyki. Jego ciepłe palce gładziły delikatnie nagą skórę talii Vasey, jakby próbując dodać otuchy.
– Masz rację, nie powinno – odpowiedziała, również szeptem. Zebrała resztki swej niespotykanie kruchej siły woli, przełamując w końcu od wieków ciągnącą się rutynę tego jednego wieczoru.
Uniosła się lekko na łokciu, drugą rękę opierając nad ramieniem Merhira uważnie śledzącego jej ruchy. Długie, ciemne włosy opadły niczym kurtyna wokół twarzy, gdy pochyliła się, by spoić ich wargi w wolnym, namiętnym pocałunku; takim, który serca zmusił do szybszego bicia, który wysłał dreszcz po kręgosłupie i falę gorąca przez całe ciało, ściskając w piersi słodkim a zarazem gorzkim bólem. Zadrżała pod delikatnym, acz stanowczym dotykiem ciepłych, lekko chropowatych dłoni. Pozwoliła porwać się tej pasji, tak zgubnej, tak zachłannej i wymagającej, ale najsłodszej ze wszystkich, jakich doświadczyła. Wiedziała, że przez to będzie jeszcze trudniej, jednak tym razem zepchnęła tę myśl głęboko w czeluści zamglonego tęsknotą umysłu.
***
Odgłos lekkich kroków przerwał martwą ciszę, która od wieków wypełniała szerokie korytarze i pomieszczenia opuszczonego zamczyska. Miękki chód w każdym innym miejscu mógłby wydawać się całkiem bezdźwięczny, jednak te mury za dobrze znały wyjątkową historię gościa, by płazem puścić każde kolejne odwiedziny. W milczeniu obserwowały, jak owinięta peleryną kobieca postać zmierza do swego celu z głową schowaną pod kapturem i wzrokiem skierowanym wprost przed siebie. Zdawała się nie zwracać uwagi na zerkające z pięknych, starych obrazów ciekawskie spojrzenia, czy migotliwy blask zapalonych pochodni, rzucających złowrogi cień na jej sylwetkę. Całkiem niewzruszona kroczyła przed siebie, siłą powstrzymując napływające do umysłu wspomnienia.
Znała te oczy spoglądające z portretów, chłodne, kamienne mury i suche, ciepłe powietrze przesycone zapachem starości. Ścieżkę, którą zmierzała, krocząc nią przez wieki, zawsze w dokładnie takiej samej sytuacji. Nie musiała nawet sprawdzać, czy skręca w dobry korytarz, nogi same niosły ją do wyznaczonego celu. Na końcu tej drogi czekał widok znany odkąd sięgała pamięcią, w każdym życiu dokładnie ten sam.
Wielkie i solidne, dębowe drzwi, topornie wyciosane, ale z pięknymi zdobieniami. Ogromne, pozłacane drzewo, którego korzenie wiły się od podłogi, a liście w chybotliwym świetle wydawały się falować delikatnie, jakby poruszane przez niewyczuwalny dla niej wiatr. Niemal mogła usłyszeć ich szum, pradawną pieśń mówiącą o tym, co czekało za wrotami. Przesunęła palcami po konturach opadającego z korony liścia, po czym naparła dłonią na drewno i jej oczom ukazało się wnętrze komnaty.
Pomieszczenie w swym ogromie sprawiało wrażenie pustego, pomimo pięknych gobelinów, cudnych obrazów zawieszonych na kamiennych ścianach, równie bogato zdobionych dywanów i wielkiego kominka usytuowanego naprzeciw wejścia. Vasey nie zwróciła na to uwagi, wystrój wnętrza także znała i potrafiła opisać z każdym szczegółem, nawet mając zamknięte oczy. Od razu skierowała się do niewielkiego stolika po lewej stronie, na którym leżała błyszcząca w świetle żyrandola zbroja i dwa długie, zakrzywione sztylety. Dotknęła chłodnego metalu naramiennika, czując mrowienie na skórze. Z westchnieniem delikatniejszym niż szum wiatru zsunęła kaptur z głowy, a spięte, ciemne włosy opadły falami między łopatki.
Odwiązała pelerynę i rzuciła na stół, machinalnie sięgając po skórzaną kurtę z wszytymi w nią, metalowymi elementami, które miały chronić cały tors i brzuch. Nie myślała nad tym, wszystkie czynności wykonywała instynktownie, wyciszając się przed czekającym zadaniem. Zapięła klamry, od razu chwytając zarękawia zbroi. Resztę zostawiła, nawet nie obdarzając spojrzeniem. Musiała być szybka i zwinna, a ciężki pancerz okazałby się tylko utrudnieniem. Odetchnęła, skupiając spojrzenie na lśniących złotawym blaskiem klingach. Delikatnie, jakby ostrożnie dotknęła ostrza, jednak gdy poczuła znajomy dreszcz na kręgosłupie, zacisnęła palce wokół rękojeści. Jak zwykle sztylety okazały się idealnie dla niej wyważone, te same od wieków.
Przymknęła powieki, całkowicie wyciszając wszystkie myśli i atakujące zmysły bodźce. Rytuał, który zawsze jej pomagał, tym razem nie przyniósł zamierzonego efektu. W umyśle pojawiło się wspomnienie nocy, tak odległej, jakby wydarzyła się dziesiątki lat wcześniej, chociaż minął od niej zaledwie rok, a równocześnie niezwykle wyraźnej i ostrej, jak ostrze sztyletu wbijającego się miedzy żebra.
Przez swe rozkojarzenie nie zdążyła zareagować, gdy ktoś nadszedł od tyłu.
Drgnęła, czując chłodny metal na gardle.
– Stajesz się nieostrożna – szepnął, a wraz z tymi słowami fala gorąca przeszyła ciało Vasey. Dlaczego się odzywał? Dlaczego po prostu tego nie skończył?
Podniosła sztylet, zahaczając nim o klingę na gardle i powoli odsuwając na bezpieczną odległość.
– A ty nad wyraz gadatliwy – mruknęła, już przy kończeniu zdania błyskawicznie kucając i prostując jedną nogę, by szybko się obrócić i podciąć mężczyznę, jednak nie napotkała przy tym żadnego oporu. Zmarszczyła brwi, podnosząc wzrok nieco wyżej. Stał parę metrów dalej, opierając się na rękojeści miecza i spoglądając na nią z rozbawieniem. Nie powinna się zdziwić, był o wiele za szybki, by ten manewr mógł mu jakkolwiek zaszkodzić.
Wyprostowała się, rozluźniając spięte mięśnie. Nakazała sobie w duchu spokój, choć spojrzenie ciemnych oczu Merhira chwyciło ją za serce żelaznym uściskiem. Jego czarne włosy opadały swobodnie na ramiona i czoło, zlewając się ze skórzanym ubiorem, stworzonym bardzo podobnie do jej własnego. Uśmiechał się ledwie zauważalnie, ale był to uśmiech całkiem pozbawiony humoru, wręcz przepełniony pewnego rodzaju smutkiem.
Ile to razy stali w dokładnie tych samych miejscach, z dokładnie tym samym celem? Nie potrafiła zliczyć, choć każdy ten dzień pamiętała w najdrobniejszych, makabrycznych szczegółach.
Nagle zapragnęła rzucić sztylety na chłodną posadzkę i nie zaważając na konsekwencje, pobiec do niego, pocałować, przytulić i już nigdy nie opuścić, jednak nie to było im pisane. Żal, bezsilna złość ścisnęła wnętrzności, zimnym dreszczem przeszywając ciało. Widziała w ciemnych oczach odbicie własnych, ten sam ogień targający duszę.
– Tym razem to ja wygram – powiedziała, w końcu przerywając nieprzyjemną ciszę. Miała wrażenie, jakby napięta atmosfera wokół odbierała jej dech w piersi, mimo iż oddychała spokojnie i równomiernie.
– Szczerze wątpię, wygrana dziś będzie należała do mnie – stwierdził brunet z pewnością, jakby dobrze znał wynik starcia. Przyjemny, niski baryton pieścił słuch Vasey, która jednak potrafiła dosłyszeć w nim tę nutę goryczy.
Blefowali. Oboje okłamywali samych siebie, chociaż dobrze wiedzieli, jaka była prawda. Nie mogli wygrać, z tej jednej walki żadne z nich nie mogło wyjść zwycięsko. Jego przeznaczenie przeciwko jej przeznaczeniu, jego zlecenie przeciwko jej zleceniu, nieprzerwany, trwający od wieków krąg, spinający wszystkie ich żywoty. Nie mogli go przerwać.
Wiedzieli, że będą walczyć, bo nie mają wyboru. Będą walczyć, póki nie znajdą sposobu, by oszukać Los i wyrwać się spod jego władzy lub póki świat się nie skończy.
– Trzy… – Postąpili krok, mocniej chwytając swą broń.
– Dwa… – Kolejny krok, coraz bliżej.
– Jeden – szepnęła, a łoskot uderzających o siebie ostrzy rozbrzmiał echem w kamiennej komnacie.
Będą walczyć. Razem, ale przeciwko sobie.