Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miniatura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miniatura. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 13 grudnia 2015

Bitwa [fantasy]

[Jak sam tytuł wskazuje, jest to właściwie czysta batalia. Tekst ten był pisany jakiś rok temu na wyzwanie na forum - tzw. potyczkę na teksty z innym użytkownikiem. O dziwo wygrałam, choć pełno tu niezgrabności, które nie do końca umiem poprawić. Piszcie śmiało wszystkie uwagi, jakie Wam się nasuną, chętnie je przyjmę i rozważę! Zapraszam do czytania i komentowania ^^ ]

Bitwa


     Setki stóp wzbijały z zabrukowanego dziedzińca tumany kurzu, który iskrzył się drobinkami pyłu w południowych promieniach słońca. Żar lał się z nieba, spływając po lśniących murach zamku i odbijając od gładkich powierzchni pancerzy. Światło raz po raz rozbłysło na klindze uniesionego miecza lub prześliznęło się po grocie szybującej do celu strzały, rzadko jednak zdoławszy ostrzec ofiarę przed niechybną śmiercią. Oblężenie posiadłości władcy ludzi z zachodnich krain trwało już od dobrych kilku godzin, a obce wojska zdawały się wcale nie męczyć.
    Kolejny przeciwnik wyszczerzył parocentymetrowe kły, wykrzywiając porośniętą sierścią twarz w obrzydliwym grymasie. Ostrze poszarpanej klingi śmignęło tuż przy ramieniu wojowniczki, która ledwo zdołała odskoczyć przed ciosem. Była jednak znacznie szybsza, niż monstrum mogło przypuszczać. Zanurkowała pod włochatą, obciągniętą czarną zbroją ręką, unosząc własny miecz i gładko wbijając koniec między płyty metalu na brzuchu bestii. Zdławiony ryk dobył się z jego gardła, a krew trysnęła wartkim strumieniem, gdy ostrze wyśliznęło się z rany, zmierzając na spotkanie kolejnemu niebezpieczeństwu.
    Lasair tańczyła między wrogimi jednostkami, siejąc spustoszenie delikatnie zakrzywioną, piękną klingą ukochanej broni – Blasku. Czuła adrenalinę buzującą w gorącej krwi i pot spływający z czoła; rude kosmyki, które kleiły się do skóry, otaczając jej ostrą twarz burzą loków. W świetle południa wyglądały jak ogniska korona, a sama wojowniczka przypominała anioła zemsty z płomienną aureolą i lśniącym błękitnie ostrzem zagłady. Cięła monstrualne istoty bez śladu zawahania, bez wyrzutów sumienia, z chłodnym spokojem wyćwiczonego żołnierza. Bezlitosna w swoim fachu, nie czuła żalu, patrząc na ich wykrzywione mordy.
    Podłe istoty, mordercy, marionetki w rękach swego pana. Skrzywiła się, w poprzek rozpłatawszy tors kolejnego oponenta. Z rany pociekła oleista, czarna krew, w wyrwie pokazały się ciemne festony wnętrzności, a w powietrzu uniósł się obrzydliwy zapach zgnilizny i kału. Odwróciła się pośpiesznie, czując, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Mimo zdolności do bezdusznego pozbawiania życia nadal była zbyt wrażliwa na pewne wonie, zwłaszcza okraszone podobnym widokiem.
    – Miękniesz? – zawołał gdzieś obok zdyszany, złośliwy głos. Najznamienitszy rycerz królestwa szczerzył się do niej głupkowato, równocześnie pozbawiając swojego przeciwnika głowy.
    – Chciałbyś to zobaczyć, co? – odkrzyknęła z uśmiechem, jako że dzieliła ich odległość kilku metrów, a wrzaski ginących i szczęk oręża skutecznie zagłuszały większość słów.
    – Nie bardzo. – Zerknęła na Kirena nieco zdziwiona, wyciągając miecz z kolejnego ciała. – Walcząca przydasz się nam bardziej – dodał, po czym wywinąwszy zgrabny piruet, ciął nadzwyczaj ogromne monstrum przez brzuch.
    Uniosła kąciki warg nieco wyżej, jednak nie miała czasu dalej podziwiać wyczynów mężczyzny. Następny przeciwnik zajął całą jej uwagę. Miał potężne, niezwykle umięśnione ciało, porośnięte gęstą i lśniącą sierścią – złotą, z czarnymi okręgami przypominającymi cętki. W zniekształconej, tylko trochę przypominającej ludzką twarzy błyszczały złowrogo bursztynowe ślepia, a paszczę zdobiły długie, ostre kły. Większość z Wyklętych przypominała zgraję bezmyślnych maszyn do siekania ludzi, jednak w oczach tego jednego dostrzegła błysk inteligencji. W mocarnych, okraszonych długimi pazurami łapach dzierżył dwusieczny topór i nie miała wątpliwości, że wiedział, jak dobrze go użyć.
    Strach na ułamek sekundy zacisnął się żelazną pięścią wokół jej serca, ale równocześnie wywołał kolejny zastrzyk adrenaliny, zmuszając, by odskoczyła przed pierwszy ciosem.
    Topór minął Lasair, a nie napotkawszy oporu, ledwie zdołał zatrzymać się przed wbiciem między kostki brukowanego dziedzińca. Wyklęty okazał się jednak dobrze znać broń i kunszt walki z szybszym, zwinniejszym przeciwnikiem. Cofnął stopę, przejmując nieco impetu i tym samym unikając śmiertelnego cięcia, wymierzonego w prawy bok. Ostrze Blasku tylko drasnęło bestię między żebrami. Rudowłosa zaniepokoiła się, gdy zdołał uniknąć ataku, którym bez problemu zabiłaby każdego innego przeciwnika. Ledwie o tym pomyślała, a dwusieczny topór znów powędrował w jej stronę, od boku.
    Okręciła się, wymijając broń, która mimo to zdołała zahaczyć o skórzaną zbroję na wysokości talii, rozdzierając utwardzony materiał i rozcinając skórę. Ciepła krew spłynęła wzdłuż ciała, jednak kobieta niemal tego nie poczuła, tylko mocniej skupiając się na walce. Zewsząd otaczali ich rycerze królestwa i inni Wyklęci. Bestie kilkukrotnie zamierzały się, by zaatakować Lasair, ale zobaczywszy złotego pobratymca, wycofywały się, jakby bały się wejść mu w drogę.
    Zwilżyła spierzchnięte wargi językiem, obserwując twarde muskuły pół-pantery, pół-mężczyzny. Zdawał się całkowicie opanowany, chociaż mogła dostrzec błysk gniewu w bursztynowych ślepiach, kiedy Blask drasnął go po żebrach. Perfekcyjnie kontrolował każdy mięsień w swoim ciele, jednak z emocjami nie szło mu najlepiej. To był niezawodny sposób na wszystkich Wyklętych i ten nie miał okazać się wyjątkiem od reguły.
    – Poddaj się – zaczęła, głosem chrapliwym od wysiłku – a oszczędzę twe życie.
    Odpowiedział jej głośny, zgrzytliwy śmiech, brzmiący bardziej jak powarkiwanie.
    – Zginiesz dziś, dziewczynko.
    – Zatopię ci miecz w gardle, zanim zdołasz się obejrzeć – syknęła złowrogo, unosząc katanę na wysokości twarzy i stając w pełnej gotowości.
    Wyklęty zmrużył ślepia, irytacja rozbłysła w bursztynowym spojrzeniu.
     – Zobaczymy – warknął, atakując, jeszcze zanim słowo w całości opuściło paszczę pełną kłów.
    Dwusieczny topór szerokim łukiem rozpruł powietrze, tnąc na ukos od dołu, gdzie spoczął przy boku Wyklętego po poprzednim ataku. Ledwie zdołała go uniknąć, kucając z pochyloną głową i czując, jak serce podchodzi jej do gardła. Gdy broń przeciwnika ze świstem przesunęła się nad rudą czupryną, Lasair wyprostowała się i cięła plecy przeciwnika, okręcając się na pięcie. Bestia zawyła wściekle. Od razu rozpoznała ten ryk – Wyklęty wpadł w furię, co mogło być zarówno jej szansą, jak i zgubą.
    Odskoczyła przed błyskawicznym kontratakiem, niemal potykając się o jakąś porzuconą broń. Przeciwnik od razu wykorzystał to niewielkie zachwianie równowagi. Silnym kopniakiem posłał wojowniczkę na łopatki, tym samym pozbawiając tchu w piersi. Gwiazdy zatańczyły przed zielonymi tęczówkami, zanim zdołała dojrzeć wędrujące w jej stronę ostrze i na czas przeturlać się po twardych kostkach. Topór z obrzydliwym zgrzytem zarył w brukowane podłoże, dając Lasair wystarczająco czasu, by podniosła się na nogi i odzyskała równowagę. Strach tym mocniej zacisnął się na jej wnętrznościach, gdy walka zdawała się niemiłosiernie przedłużać, a co więcej – zbliżać nieuchronnie do końca. W dodatku koniec nie malował się wcale zwycięsko, gdy rozwścieczony Wyklęty zasypywał wojowniczkę gradem ciosów. Wiedziała, że jeśli szybko czegoś nie wymyśli, zaścieli wolne miejsce przy ciałach braci.
    – Tylko na tyle cię stać, kreaturo? – syknęła bez tchu, czując niemiłe drżenie mięśni ud, zmęczonych kilkugodzinnym tańcem wojny.
    Warkot był jedyną odpowiedzią monstrum, gdy wykrzywił pysk w nienawistnym grymasie. Zaatakował z furią godną najlepszego wojownika, jednak popełnił błąd, postępując dokładnie tak, jak miała nadzieję. Ciął od góry, bez zastanowienia, chcąc posłać przeciwniczkę w zaświaty solidnym ciosem, którego nie dało się sparować.
     Lasair usunęła się przed toporem, zakańczając swój taniec pięknym i śmiercionośnym piruetem. Zanim Wyklęty zdołał się zorientować, Blask podążył do jego grubej szyi z szybkością błyskawicy, przecinając ścięgna, mięśnie i kręgosłup niczym ostrze gilotyny, nawet nie nadszarpując krawędzi idealnie gładkiego cięcia. Ogromna paszcza potwora osunęła się na bruk z głuchym łoskotem, a wielkie cielsko podążyło w ślad za nią, żałośnie brocząc czarną krwią.
    Nie poświęciła mu już więcej uwagi, uważnie rozglądając się po walczących. Rycerze królestwa zdawali się zdobywać przewagę, odpierając bestie ku wielkiej, wyważonej bramie z białego marmuru, upstrzonej ciemną posoką. W powietrzu jednak unosiło się dziwne napięcie, które skręcało rudowłosą od środka. Wyklęci warczeli i krzyczeli w swoim nienaturalnie brzmiących języku, jakby ze zniecierpliwieniem poganiali czas. Lasair czuła, że bitwie daleko jeszcze było do końca, a świadomość ta zagnieździła się nieprzyjemnie w odmętach umysłu i drażniła od środka jak wściekła osa.
    W końcu z daleka rozbrzmiał jakiś nawołujący głos:
    – Księżniczko!
    Nie zdołała nawet odwrócić się w stronę kapitana straży, gdy powietrze przeciął przeraźliwy huk a ognista kula rozbiła się o mury zamku, spadając gradem iskier i płomieni na walczących. Wyklęci ryknęli tryumfalnie, ruszając do boju z nową siłą, kiedy kolejny pocisk rozsypał się na gładkiej powierzchni kamienia.
    Przez chwilę z niedowierzaniem spoglądała na osmalony biały marmur, którego piękną barwą zawsze szczycił się najpiękniejszy z zamków króla. Tańczące pod murami płomienie dosięgły już sporej ilości łuczników, dotąd stojących na tyłach i współpracujących z piechotą; wojska bardzo na tym ucierpiały, nagle tracąc przewagę pocisków dystansowych. Strach i zwątpienie odmalowało się w oczach żołnierzy, a Lasair nie mogła zaprzeczyć, że sama zaczęła czuć, jakby ktoś potraktował jej brzuch z okutej pięści.
    Mimo to z oddali, spośród kakofonii wrzasków, dotarł do niej pojedynczy, silny głos. Nawoływał do walki, podnosił na duchu wylęknionych i przerażonych podwładnych, wlewając w ich serca nowe, niespożyte siły. Wojacy ruszyli do boju znów mężni i pełni odwagi, jakby wypoczęci po długim odpoczynku i pokrzepiającej mowie. Wróg, widząc ten niesamowity żar w oczach wojowników, cofnął się niespodziewanie o krok. Kiren stał pośród swoich wojsk w chwale bitewnego zapału, wykrzykując co raz to nowe hasła, którymi krzepił serca walczących. Lasair odczuła to w szczególny sposób.
    Przyglądała się młodemu mężczyźnie z podziwem i miłością, czując nagle, że jeszcze nie wszystko stracone. Za takim przywódcą poszedłby każdy, jednak Wyklęci nie czuli szacunku ani przestrachu do nikogo i przed nikim nie ustępowali. Nawet w takiej chwili przygotowywali się, by jak najlepiej wykonać swoje zadanie, a byli niezrównani jeśli szło o rozpoznanie i unieszkodliwienie najgroźniejszych przeciwników. Już wtedy zdążali ku księciu zwartą grupą, rozbijając szyk wojowników królestwa.
     Lasair ze swojej pozycji widziała ich jak na dłoni. Sama została już dawno otoczona falą rycerzy, którzy ruszyli do boju z całkiem nowym zapałem, otaczając ją bezpiecznym kręgiem. Serce jednak pomimo tego dudniło jej w piersi i stała niczym zaczarowana, spoglądając w kierunku Kirena. Wyklęci już okrążali niewielką, towarzyszącą mu grupkę, wciąż broniącą się dzielnie, ale przeciwnicy dopięli swego – odcięli ich.
    W tamtej chwili młoda wojowniczka podjęła decyzję.
    Czas zwolnił. Zastygnięte w bezruchu postaci wykrzywiały wściekłe, gorliwe bądź wylęknione twarze, z broniami gotowymi do ciosu i oczami pełnymi różnych emocji. Nie zwróciła na nich uwagi, skupiając się na jednym, odległym punkcie – lśniącej zbroi i burzy ciemnych włosów, którą uwielbiała przeczesywać palcami. Wzięła pojedynczy, głęboki oddech, a kiedy przymknąwszy powieki na ułamek sekundy, wypuściła powietrze z płuc, świat znów przyspieszył.
    Ruszyła do walki, gdy tylko szczęk oręża i gniewne okrzyki zaatakowały jej uszy. Nie zawahała się, nawet widząc bezgraniczny szok w dzikich, zwierzęcych ślepiach, których właściciele do ostatniej chwili nie wiedzieli, jakim cudem znikąd nagle pojawiła się ognista anielica, by zaraz potem wykonać na nich wyrok śmierci. Tylko rycerze królestwa i najbliżej niej walczący książę nie wykazali nadmiernego zdziwienia, od razu wykorzystując element zaskoczenia, jaki im zapewniła.
    – Miło, że się zjawiłaś – stwierdził z lekką zadyszką Kiren, pozbawiając życia nad wyraz paskudnego Wyklętego o mordzie hieny.
    – Pewnie – Blask przeciął w poprzek tors kolejnego monstrum – i tak zawsze musiałam ratować ci skórę. Uśmiechnęła się nieznacznie, usłyszawszy śmiech księcia. Nie przerywając śmiertelnego tańca wojny, dopasowała się do rytmu szatyna, całkowicie synchronizując swe ruchy z jego. Stali się wtedy jak jeden organizm, jak idealnie dopasowane kołatki sprawnie działającej maszyny, jednak gdy pierwszy szok pojawieniem się Lasair minął, sytuacja zaczęła przedstawiać się w bardzo czarnych barwach. Wyklęci bowiem potrafili wyczuć, kto przedstawiał sobą największe zagrożenie i wiedzieli, że muszą się go szybko pozbyć. Wojownicy królestwa próbowali nie okazywać strachu, ale w obliczu półzwierzęcych twarzy mało kto potrafił zachować kamienną twarz.
     Mimowolnie rozejrzała się po dziedzińcu. Wszędzie wokół tańczyły płomienie, które wciąż i wciąż opadały z ognistych pocisków rozbijających się o białe mury, raniąc tym samym dużą część wojsk króla. Wróg napierał coraz mocniej i skuteczniej, nie pozostawiając rycerzom żadnej możliwości odwetu, gdy zaś szansę zaczęły powoli się wyrównywać, przyszedł czas na nieczyste zagrania. Pośrodku niewielkiej grupki walczącej w kłębowisku nienawistnych bestii zaczęła nieświadomie oddalać się od Kirena. Rozdzielali ich, zajmując walką niemal desperacko, bijąc jakby na oślep i padając od ostrza Blasku znacznie częściej.  
     Nad placem boju gęstą chmurą unosił się dym, przepuszczający jednak promienie jasnego słońca i błękitnego nieba, jakby swym pięknym widokiem chcących dodać otuchy walczącym. Ogień trawił jeszcze zalegające na bruku trupy, ale wygasał powoli i zdawał się już nie tak mocarny, jak gdy spadał kaskadami z pocisków rozbijających się o mury. Dziwna cisza ogarnęła wrzawę bitwy, odgrodziła umysł od okrzyków śmierci i desperackiej walki, gdzieś zachwiana została równowaga natury, ktoś naruszył porządek świata. To był właśnie ten moment, w którym rudowłosa anielica wzniosła oczy ku niebu i wypuściła ku firmamentowi cichą modlitwę, ze złudną nadzieją, że tego dnia Los będzie dla nich łaskawy.
     Wtedy zaś zdarzyło się coś, czego od lat nie widzieli najstarsi mędrcy świata. Delikatna prośba została wysłuchana, jawiąc się na nieboskłonie skrzącą się srebrną smugą, niczym spadająca gwiazda w środku południowego skwaru. Dar od Przeznaczenia lub może Moiry, pani Losu, uwielbionej bogini, przybył z odsieczą. Jego odległy śpiew, piękniejszy od trelu słowika wypełnił powietrze, uciszając wszystkie okrutne dźwięki wojny. Wlał w serca rycerzy niespełnioną radość i szczęście wiosennego poranka, spokój natury i gniew żywiołów. Był jak impuls, który pchnął Lasair do tryumfalnego okrzyku:
    – Srebrny Feniks! Srebrny Feniks nadlatuje!
    Co zaraz po niej powtórzył chór męskich głosów w radosnym uniesieniu, a co Wyklęci powitali wściekłymi rykami. W końcu smuga zwiększyła swój rozmiar do wielkości dorównujące niewielkiemu okrętowi, płonącemu jasnym ogniem o barwi księżyca w pełni, skrzącym się w świetle dnia jak najpiękniejsze brylanty. Głośny, zadziwiająco delikatny i ostry zarazem krzyk wydobył się z długiego, zakrzywionego dzioba w barwie najczystszej bieli, a gdy zniżył się nad polem bitwy, srebrny płomień ujął w swe objęcia przerażone monstra, tuląc gorącymi ramionami i spopielając na miejscu. Rozlał się po bestiach jak ogromna fala po gładkiej, nagrzanej plaży. Trawił, pochłaniał i nie miał sumienia, nawet gdy Feniks uniósł się znów ku firmamentowi niebieskiemu, żegnając walczących krzepiącym, pięknym śpiewem ostatniego hymnu tej bitwy.
    Już szala zwycięstwa zaczęła przeważać na korzyść broniących się, już wojowniczka szukała wzrokiem Kirena, by wymieniać te zadowolone uśmiechy mówiące – już po wszystkim, koniec, zaraz wygrana będzie nasza – jednak gdy go dostrzegła, czas znów zwolnił, a w piersi zabrakło oddechu.
    Całkowicie odgrodzony od swoich, na kawałku wolnej przestrzeni utworzonej przez Wyklętych specjalnie dla niego i jego przeciwnika, rosłego monstrum o sylwetce przypominającej niedźwiedzia, wystawiony na pastwę okrutnego przeciwnika walczył o życie. Sama nie wiedziała, jak i dlaczego skierowała wzrok w przeciwną stronę, dostrzegając stojącego na wzniesieniu utworzonym z gruzów muru wroga z napiętym łukiem w łuskowatych dłoniach i czarną strzałą założoną na cięciwę. Podły uśmieszek rósł na jego zniekształconych, gadzich wargach, w żółtych ślepiach malowała się żądza mordu. Jeszcze sekunda - obierze cel i wystrzeli, a wtedy nikt już nie zdoła pomóc samotnemu księciu.
     Gdyby została w tamtej chwili zapytana, dlaczego postąpiła tak, nie inaczej, nie byłaby w stanie odpowiedzieć. Instynkt lub może pragnienie ocalenia bliskiej osoby pokierował jej ruchami, bez udziału zdrowego rozsądku, a nawet jakiejkolwiek myśli. Wyrwała się z miejsca, choć nie zamierzała biec. Nie zwróciła uwagi na wrogie ostrza, przecinające zbroję na ramionach, bo nie myślała o rzeczywistości chwili, w której się znajdowała. Dreszcz z prędkością błyskawicy przebiegł po delikatnej skórze, blask słońca zagubił się w rudej czuprynie, nim zniknęła, by zjawić się znacznie dalej, z wyciągniętymi rękami i desperackim krzykiem na ustach:
     – Padnij! – Impet uderzenia powalił zdezorientowanego księcia, jednak piękna anielica nie podążyła w jego ślady, nie od razu.
     Zduszony, charkliwy jęk zdziwienia opuścił spierzchnięte wargi, gdy wpierw z niedowierzaniem, a potem ulgą spojrzała w dół na lśniący, czarny grot, który skrząc się złośliwe, wystawał spomiędzy płat materiału na brzuchu. Tępy ból przeciął równą linią wnętrzności, ale wydawał się taki nierzeczywisty, odległy. Cisza po raz kolejny tego dnia okryła nieszczelnym kokonem myśli rudowłosej, zasnuwając pole bitwy delikatną, mlecznobiałą mgłą i zmieniając poruszające się sylwetki w smugi zmieszanych ze sobą kolorów. Nogi ugięły się pod zbyt ciężkim ciałem, które z głuchym łoskotem uderzyło o brukowany dziedziniec. Gdzieś przy swoim prawym boku słyszała wyraźniejsze poruszenie, ale nie przejęła się nim, podziwiając czysty błękit nieba. Spokój i ulga objęły wcześniej łomoczące z niepokojem serce, myśli zwolniły, ulotne i nieuchwytne. Nim jednak powieki zdołały opaść, a duch unieść się w krainę marzeń sennych, cień przysłonił piękno natury.
     Wpierw krzyczał coś niezrozumiałego, próbował potrząsać. Nie rozumiał, że tylko niepotrzebnie chciał zakotwiczyć anielicę w świecie, do którego nie należała – już nie.
     – Lasair, proszę, proszę, spójrz na mnie… Siostrzyczko, zostań – błagał w amoku, choć jakaś silna, męska dłoń próbowała pocieszyć go i podnieść za ramię, dać do zrozumienia, że to jeszcze nie koniec bitwy.
      W ostatnim przebłysku świadomości zrozumiała, dlaczego teraz leżała całkowicie bezbronna, a ten mężczyzna niemal płaczliwie prosił ją o niemożliwe. Zielone tęczówki zwróciły się na rozmazaną twarz, a kąciki ubarwionych krwią warg uniosły się lekko.
     – Żegnaj, bracie – zdołała szepnąć chrapliwie. Nawet nie była pewna, czy zrozumiał, jednak po sposobie, w jakim wstrząsnął nim silny szloch, poczuła, że zdołał usłyszeć. – Nie zawiedź ich…
     Zamrugała po raz ostatni, nie zdając już sobie sprawy, jak mocne ramiona oplatają jej chłodnące ciało, przyciskając do nagrzanego metalu zbroi, ani ze słonych kropel spadających na ognistą aureolę włosów. Wraz z tchnieniem ulgi większej, niż kiedykolwiek w życiu myślała, że poczuje, zamknęła zmęczone oczy i pozwoliła, by Los odebrał jej duszę, zabrał do miejsca, gdzie kończyła się myśl.
    

sobota, 10 października 2015

"Bal" [tekst konkursowy]

[Tekst napisany na forumowy konkurs (button forum po prawej stronie bloga), utrzymany w klimacie fantasy. Temat jak w tytule, głównymi wymogami były opisy otoczenia, kreacji, jedzenia i muzyki oraz głównej atrakcji. Niestety za wiele nie zdziałał, może jednak komuś tutaj się spodoba. Chętnie poznam wszystkie opinie i słowa krytyki. Zapraszam do czytania ^^]


Bal


    Tego dnia największa sala w pałacu Władców zmieniła się nie do poznania.  Już wcześniej przytłaczająca swym ogromem i wysokimi ścianami z litego, białego marmuru, ożyła w barwach rządzącej czwórki, a każda z podpierających sklepienie kolumn prezentowała na sobie inny z ich żywiołów. Potężne i zachwycające zazwyczaj nieskazitelnymi, złotymi zdobieniami otaczały owalne pomieszczenie, przeplatając się w odpowiedniej kolejności. Pierwsze od otwartego wejścia ubrane w malunki zwierząt, roślin i przyozdobione żywymi pnączami o białych pąkach, za nimi kolejne jakoby wznosząca się ku górze fala, mieniąca na brzegach białymi chmurami uwięziona wewnątrz filaru, później wir wzburzonego powietrza, nieustannie kotłujący się pod powierzchnią podpory i na samym końcu biały marmur trawiony przez złocisto-pomarańczowe płomienie, osmalony dymem i przyozdobiony iskrami znad ognia. Ich wygląd zachwycał i przytłaczał równocześnie, a jakby tego było mało, nad głowami, gdzie niegdyś widniało sklepienie, świeciły srebrzyste oczy gwiazd na nocnym nieboskłonie. Zdawało się, że sufit zniknął, oderwany czyimiś mocnymi rękoma, a wznoszące się ściany znikały w samym firmamencie niebieskim.
    Dokładnie naprzeciw wejścia, po drugiej stronie sali, stało podwyższenie, a na nim cztery trony Władców Żywiołów. Były niemal jak odbicia odpowiadających poszczególnym siłom natury filarów i prezentowały się równie majestatycznie. Tylko tron Władcy Ognia się wyróżniał, cały wykonany z czarnego marmuru i poprzecinany złocistymi, czerwonymi i pomarańczowymi żyłkami; wyglądał, jakby to pod samą jego powierzchnią żarzył się płomień, a nikt niepowołany nie byłby w stanie na nim zasiąść.
    „W tym roku przeszli sami siebie” – stwierdził w duchu Laedan, przekraczając rozwarte wrota ogromnej sali i zatapiając się w barwnym tłumie. Każdy tutaj wyglądał inaczej. Damy dworu w ciężkich, długich sukniach z jedwabiu i mnóstwa warstw materiału przechadzały się w maskach wysadzanych klejnotami, gwardia strażników w śnieżnobiałych, paradnych strojach o złotych zdobieniach pilnowała porządku, skrywając twarze pod prostymi okryciami tej samej barwy, a reszta gości dała się ponieść wyobraźni. Wszechobecny przepych kreacji sprawiał, że można było zgubić się we własnych myślach, nie wiedząc, gdzie zwrócić wzrok. Spoglądające spod wszelkiej maści masek oczy również nie stanowiły wskazówki, często zwodząc na manowce, jednak Laedan znał ich sztuczki.
    Zgrabnie wyminął grupkę chichoczących nimf w zwiewnych sukienkach i kwiatach wplecionych we włosy, by w końcu dojrzeć znajomą sylwetkę. Nawet pośród morza kolorowych kreacji zawsze był w stanie rozpoznać starego druha, jak zawsze odzianego w głęboką czerń. Strój godny najbogatszego szlachcica leżał na nim niczym druga skóra. Tunika ze srebrnymi zdobieniami, wyszywana w niezwykłe, kwieciste wzory opinała smukły, umięśniony tors, w pasie przewiązana szeroką, czerwoną szarfą, a z nad lewego ramienia spływała krótka, ozdobna peleryna. Całości dopełniały wysokie, skórzane buty na niewielkim obcasie i kapelusz o szerokim rondzie, przyozdobiony długimi, puszystymi piórami. Kogoś takiego nie dało się przeoczyć.
    - Nie znudziło ci się przypadkiem przebieranie za samego siebie?  – zwrócił się do mężczyzny Laedan, uśmiechając kpiąco spod prostej, białej maski zasłaniającej górną połowę twarzy.
     Przeszywające, błękitne tęczówki spojrzały na niego bystro, a już po chwili w odpowiedzi dostał bardzo podobne, drwiące wykrzywienie ust ku górze.
     - Sprawdzonych metod się nie zmienia, stary druhu, powinieneś o tym dobrze wiedzieć – odpowiedział, unosząc puchar z winem, a spod górnej wargi zalśniły perliście nieco przydługie niż naturalnie kły.
    - Czasami dobrze jest spróbować nowych rozwiązań – odparł, ale wiedział, że Aenas nie da sobie niczego powiedzieć.
    - Tak jak ty, próbując przebrać się za moje dziwaczne przeciwieństwo? Chociaż, muszę przyznać, ten kaptur to całkiem niezły dodatek. Może dzisiaj i ty wyjdziesz stąd z jakąś zdesperowaną damą – w głosie wampira wyraźnie zabrzmiało rozbawienie i kpina, ale Laedan nie miał zamiaru się tym przejmować. Przyzwyczaił się do zgryźliwości towarzysza i faktycznie przypinał dziś swoistą odwrotność ubranego w czerń mężczyzny.
     Miał na sobie bogato zdobiony czerwienią kostium składający się z opinającej tuniki o nieco bufiastych rękawach, na przedramionach ściągniętych przez wytłaczane w srebrne wzory karwasze, i w pasie przewiązanej szerokim, brązowym pasem, spod którego do kolan spływały warstwy zdobionego materiału, układając się w literę V. Na nogach miał proste, skórzane buty o wysokiej cholewie, a znad lewego ramienia, podobnie jak u Aenasa, zwisała biała, długa do pasa peleryna. Całości dopełniał wspomniany kaptur, obszerny, rzucający spory cień na twarz, ujawniając tylko jasną maskę i tajemniczy uśmiech.
    - Nie zależy mi na towarzystwie dam tak jak tobie, Aenasie – odpowiedział Laedan, wznosząc błękitne tęczówki ku sklepieniu teatralnie, po czym przyjrzał się wyłożonym w wykwintne potrawy i trunki stołom,  przy których stali.
    - A szkoda, może w końcu ożywiłbyś się nieco w towarzystwie jakiejś ślicznej panny.
    - Powiedział, nie żyjąc od dwóch stuleci – skwitował ze znaczącym uśmiechem mag w bieli.
    - Hej, to nie ja sobie wybrałem ten los! – odwarknął oburzony.
    - Oczywiście, ale raczej nie słyszałem, byś narzekał.
    - Bo i nie mam na co, przyjacielu, nieśmiertelność to całkiem przyjemna sprawa, pomijając kilka niedogodności… - Powiódł wzrokiem za brunetką  w czerwieni, a Laedan na chwilę przestał go słuchać.
     Na stołach piętrzyły się specjały najznamienitszych kucharzy w ich stolicy. Pieczone ptactwo, dziczyzna, wszystko sowicie obłożone w owoce i warzywa tak soczystych barw, że niemal wydawały się nierealne, i oblane sosami, od których zapachu kręciło w nosie, aż ciekła ślinka. Bufet ciągnął się wzdłuż niemal całej, prawej strony sali, między kolumnami i ścianą, gdzie było wystarczająco miejsca, by pomieścić tę wystawę i chodzących pomiędzy gości.
     Po drugiej stronie, obok wzniesienia z tronami, gdzie zasiadali właśnie Władcy w strojach i maskach odpowiadających ich żywiołowi, znajdowało się inne podwyższenie z orkiestrą. Słodkie dźwięki muzyki były delikatne, miłe dla ucha i niemal kojące – stanowiły równocześnie świetne tło dla rozmów, jak i podkład dla wirujących po środku parkietu par. Wszystko było tak niesamowicie i w szczegółach obmyślone, że Laedan nie mógł powstrzymać się od zastanawiania, co jeszcze przygotowali tym razem Władcy. Sami zresztą wyglądali równie olśniewająco, zasiadłszy na tronach.
    Wtedy pojął, że skoro pozostali na swoich miejscach, zamiast krążyć wśród gości i różnych oficjeli, coś nieuchronnie miało się wydarzyć.
     - Aenasie – zwrócił się do druha, przerywając mu jakąś mało ważną kwestię – wiesz może, co w tym roku ma być główną atrakcją?
    Wampir pokręcił głową, upijając łyk krwistoczerwonego wina.
    - Nie mam pojęcia. Ktoś wspominał, że nieźle się natrudzili, by ją zdobyć, ale nic więcej mi nie wiadomo.
     Laedan nie zdążył się nawet nad tym zastanowić, kiedy nastąpiło ogromne poruszenie. Herold ogłosił, że sprowadzili w tym roku niezwykłego gościa i poprosił o zwolnienie środka parkietu oraz drogi od wejścia. Goście niezwłocznie spełnili prośbę, a starzy druhowie nawet nie musieli wymieniać spojrzeń. Zgodnie ruszyli do samego przodu, by mieć lepszy widok na środek sali, gdzie stał już mężczyzna zdecydowanie niecodziennie wyglądający.
    - Druid? – mruknął pod nosem mag ze szczerym zaskoczeniem i pewną dozą sceptycyzmu.
    - Pewnie pokaże kilka sztuczek i tyle z tego będzie – stwierdził kwaśno Aneas, wzruszając ramionami. – Chodź, nic ciekawego nie zobaczymy.
     - Nie, czekaj…  W tym musi być coś więcej…
     Wampir uniósł brew, ale z cichym westchnieniem pozostał na miejscu, dalej sącząc wino z pucharu. Wydawał się zupełnie niezainteresowany nadchodzącą atrakcją wieczoru i Laedan wcale mu się nie dziwił – w końcu widzieli już w swym długim życiu nie jedno – sam jednak z zainteresowaniem przyglądał się odzianemu w zieleń i pelerynę ze skóry jelenia mężczyźnie. W dłoni dzierżył ogromny kostur z ciemnego, poskręcanego umiejętnie drewna, na którego szczycie widniał potężny, owalnie oszlifowany szmaragd w oplocie z cienkich gałązek. Druid uderzył końcówką o ziemię, po sali rozniósł się huk, a kryształ zalśnił wewnętrznym, zielonym blaskiem.
     - Szlachetni panowie, piękne damy! – zaczął melodyjnym, jakby szeleszczącym głosem, który nosił wyraźne ślady języka lasu, a na jego ciemnej twarzy pojawił się niewielki, znaczący uśmiech. – Zostałem niedawno poproszony, bym pokazał wam coś, czego nigdy nie widzieliście. Coś, co zostanie wam w pamięci na długo i nigdy nie zblednie. Jednak cóż mógłby wam zaoferować prosty druid? – Aenas parsknął cicho przy boku maga. Nie dziwił mu się, przybyły gość zaczął emanować magią silniejszą niż niejeden krewny Laedana. – Moją dziedziną są rośliny i dzikie zwierzęta, nie pokazowa magia. Nie przywykłem do panowania nad żywiołami, jak nasi wspaniali Władcy – ukłonił się w ich stronę – ani do rzucania uroków, zaledwie oswoiłem naturę i kaprysy przyrody. Zdobyłem jej łaskę, by móc cieszyć się wspaniałymi darami. A jednak … jestem pewien, że to zadziwi was nie mniej niż wspaniałe sztuczki. – Szeroki, znaczący uśmiech rozjaśnił oblicze druida, w zielonych niczym gaj wiosną oczach zalśniły iskry magii i kostur po raz kolejny uderzył o marmur.
     Krótka, rażąca niczym piorun cisza rozeszła się po sali, wżerając się w podekscytowane serca widzów, a potem rozległo się dudnienie. Ciche, miarowe, rosnące z każdą chwilą, jakby gdzieś pod murami maszerowała potężna armia, aż jego źródłem okazało się coś, co zaraz potem wyłoniło się zza wejścia.  Jęki przerażenia poniosły się po tłumie, goście cofnęli się trwożnie, choć zrobili dostatecznie duże przejście dla niezwykłej istoty już wcześniej, a Aenas i Laedan ze zdumieniem spoglądali na to widowisko.
     Potężne cielsko na grubych, sękatych łapach w pierwszej chwili przypominało bardziej mieszaninę powalonych drzew i krzewów, która magicznie ożyła, niż prawdziwą istotę. Trudno było rozróżnić, czy posiada skrzydła, jak długie ma kończyny i czy posiada jakikolwiek inny pancerz niż pokrywające go pnie, gałęzie i liście, ale to wystarczyło, by wyglądał bardziej przerażająco niż większość bestii z legend i bajek.  Jego grube, lśniące pazury darły o biały marmur, jakby mogły w każdej chwili rozpłatać posadzkę bez problemu, długi ogon ciągnął się spokojnie po podłodze, a z trójkątnego, ogromnego pyska patrzyły na wszystkich dwa przejrzyste, szmaragdowe ślepia o pionowej źrenicy, w których widniała jedynie przytłumiona dzikość. Odmiennie dla większości smoków szyję posiadał krótką, zaś pysk szeroki, mocny i zdecydowanie zdolny kruszyć czaszki przeciwników. Cały wyglądał jak góra mięśni silnych niczym stal, z pancerzem tak grubym, że zdawał się nie do przebicia, i szczęką stworzoną do zabijania. „Jakież mamy szczęście, że ponoć nie wyściubiają nosa poza swój teren” – pomyślał ironicznie Laedan, chociaż serce w piersi dudniło mu tak mocno, jakby chciało wyrwać się na zewnątrz i uciec samo, skoro właściciel tkwił dalej jak kołek w miejscu.
     Druid bez wahania utrzymywał wzrok smoka, prowadząc go do wnętrza pustej przestrzeni na środku sali, krążąc wokół niczym hipnotyzer, by utrzymać dzikie zwierze w spokoju. Wydawał się zupełnie niewzruszony, że właśnie tańczył z jedną z najniebezpieczniejszych istot, jakie widział ich świat. Na koniec zaś, gdy stwór stanął już po środku kręgu, odwrócił się od niego jak gdyby nigdy nic.
     - Oto Smok Leśny, moi mili goście! Jedyny, żyjący w okolicy tego zamku, chociaż jestem pewien, że nie mieliście o tym pojęcia. – Poruszenie wśród tłumu samo w sobie stanowiło odpowiedź. – Nie musicie się jednak bać, to gatunek nieagresywny, o ile nie posiada potomstwa i nie zakłóci się jego spokoju. Robi wrażenie, nieprawdaż?
    Aenas zagwizdał cicho pod nosem, co na szczęście utonęło w powodzi słów Druida i niezwykle głośnym oddechu smoka.
    - Dobra, przyznaję, tego się nie spodziewałem.
    - Chyba postradali zmysły, że zdecydowali się go tutaj ściągnąć… - Pokręcił głową Laedan, ze szczerym podziwem lustrując silną sylwetkę monstrum, jego pozornie kanciastą, a jednak przy bliższych oględzinach wyraźnie smukłą sylwetkę, i dziwny, lśniący zielenią błysk na jednym, widocznym z ich strony boku. Zmarszczył brwi, próbując wypatrzyć coś więcej, ale nagle zapanowało ogromne poruszenie.
    Smok poderwał się, utkwiwszy wzrok w czymś idealnie naprzeciw nich. Druid próbował uspokoić tłum, równocześnie uważnie obserwując bestię, aż ta ruszyła niespodziewanie przed siebie. Wszystkich zmroziło. Niemal dało się usłyszeć, jak wstrzymują oddech, a smok w paru krokach dociera do granicy utworzonego przez gapiów okręgu, zatrzymując się na parę metrów przed niepozorną figurą. Głośne dudnienie kroków ucichło, druid zamilkł niczym porażony błyskawicą, zaś zielone, zwierzęce ślepia wpatrywały się w oczy o tej samej barwie i tej samej źrenicy. Kobieta nawet nie śmiała odwrócić wzroku.
    Wpatrywała się w niezachwianą, spokojną dzikość i czuła, jak coś dziwnego budzi się w jej sercu, jak to niezwykłe spojrzenie wwierca się w nią, wżera w skórę, tkanki i kości, paląc wszystko na swej drodze. Patrzyła i miała wrażenie, jakby spadała w samą ich głębię, z której nie było już powrotu. Pochyliła się nieświadomie, a wtedy rozpętało się piekło.
    Głęboki głos druida zaśpiewał coś w nieznanym języku, ale smok nie zareagował, jak powinien. Cofnął się, rozwierając potężne szczęki, z których potem dobył się głęboki, dudniący w sali niczym grzmot ryk, po czym poderwał się na tylnie łapy i rozpostarł skrzydła, niemal zmiatając nimi osłupiałych gości. Gładkie, lśniące łuski prawie oślepiły widzów, gdy odbiło się od nich światło pochodni, zaś druid ciągle śpiewał, a poświata z jego kostura potężniała. Ciemnowłosa kobieta, przed chwilą jeszcze będąca obiektem zainteresowania smoka, wpatrywała się w to widowisko, nie mogąc oderwać wzroku.
    Czuła jego zniewolenie. Czuła, jak mocno próbuje wyrwać się spod rzucanego czaru, jak dzielnie walczy z mentalnymi blokadami, ale przegrywa. Siły słabną, ryk urywa się i łapy znów uderzają z grzmotem o posadzkę. Potężny, niesamowity stwór zostaje sprowadzony do porządku, zaś w sercu czarodziejki pojawia się wielka wyrwa. Potem, jakby ktoś nagle zgasił światło, wszystko zniknęło i znów patrzyła na wyprowadzanego smoka tylko z podziwem. Zdezorientowana, wręcz zrozpaczona, nie rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło, wiodła wzorkiem za ogromną, wspaniałą istotą. Druid ukłonił się, pożegnał gości i osobiście odprowadził bestię, która z nisko spuszczonym łbem, dudniąc uderzeniami łap o posadzkę, powoli schowała się za wyjściem, aż zniknęła całkowicie.
    Najpierw nieśmiało, wręcz bojaźliwie rozległy się oklaski, ale już po chwili rozbrzmiały hucznie, a gdy minął chwilowy szok, wszyscy goście z podziwem i ekscytacją zaczęli trajkotać o tym, co się dopiero wydarzyło. Tylko na samotną kobietę o brązowych niczym kora drzew włosach spoglądali zza masek z pogardą, strachem i wieloma innymi emocjami, których wolałaby nie widzieć. Laedan zaś patrzył i nie mógł się nadziwić.
    Gęste loki opływały zgrabną, kobiecą sylwetkę niczym kurtyna, lśniąc barwami natury w ciepłym blasku pochodni. Przy skroni wplecione w kosmyki miała cienkie, ledwie zakwitnięte gałązki z białymi i zielonymi pąkami, które spływały wraz z włosami aż do bioder, które okryte były jedynie przez cienki, intensywnie fiołkowy materiał sukni, opinającej jej sylwetkę ściśle aż do połowy uda, gdzie rozchodziła się niczym kielich kwiatu. Nie miała na sobie żadnych ozdób. Żadnych klejnotów, srebra, złota czy innej biżuterii, i tylko maska przystrajała twarz w kształcie serca, ukrywając górną połowę pod korą i kwiatami. Gdy zaś pochwyciła jego spojrzenie, poczuł, jakby usunęła mu grunt spod stóp.
    - Całkiem niezła – usłyszał przy boku.
    - Że co? – oderwał wzrok od piękności, spoglądając na Aenasa ze zniecierpliwieniem.
    - Ów wybranka twego serca, Laedanie, mówię, że całkiem niezła. – Przewrócił oczami i klepnął go w ramię, nawet nie dając okazji do odpowiedzi. – Leć, zdobądź ją i tak dalej, dasz sobie radę. Tylko mi tego nie zepsuj! – Po czym odszedł jak gdyby nigdy nic.
    - Bezczelny wampir – wymruczał pod nosem szatyn, ale wziął radę do serca.
    Ruszył przez salę, wypatrując intensywnego fioletu sukni i wplecionych we włosy kwiatów, nagle gubiąc się w tłumie barw, głosów i spojrzeń. Lawirował między kobietami i stołami, szukał, gdzie ostatnim razem dostrzegł jej sylwetkę, ale nigdzie nie pozostał nawet ślad po niezwykłej czarodziejce.
    Muzyka znów popłynęła znajomą, rytmiczną melodią, a ludzie na parkiecie rozstąpili się, ustawiając w pary. Wtedy ją dostrzegł. Przyglądała mu się, odległa zaledwie o kilka kroków, które niespiesznie pokonała, przybierając na różowe wargi delikatny niczym muśnięcie płatka uśmiech.
    - Czyżbyś to mnie tak usilnie szukał, szlachetny panie? – zapytała melodyjnym, nieco niższym niż klasycznie, ale gładkim i przyjemnym głosem. W zielonych oczach lśniło szczere rozbawienie.
    Drgnął, nagle odzyskując zmysły.
    - Mógłbym rzecz, że już od dawna, piękna pani – odparł, kłaniając się dwornie, po czym przybrał na wargi niewielki, nonszalancki uśmiech, który ponoć bardzo podobał się kobietom. Wyciągnął dłoń, nadal lekko pochylony. – Pozwoli pani dostąpić mi tego zaszczytu i zatańczy ze mną?
    - To zależy, czy uczyni go pan godnym mojego czasu, złotousty.
    - Smokowi może nie dorównuję – odparł z rozbawieniem, na co kąciki jej warg drgnęły ku górze – mogę jednak zagwarantować, że nie będzie to czas stracony.
    Przyglądała mu się długą chwilę, a zielone tęczówki zdawały się sięgać w głąb duszy Laedana, wyrywając na wierzch wszystkie sekrety, aż w końcu przyjęła jego dłoń.
    - Nie wątpię – odpowiedziała tylko i poczuł, jak przyjemne ciepło rozlewa się od ich złączonych palców, po samą pierś.
    Może ten stuknięty wampir faktycznie miał rację i nie wyjdzie tej nocy sam, jak każdego poprzedniego razu odkąd pamiętał? Patrząc w dwa lśniące szmaragdy i słysząc cudowny śmiech, nie miał nic przeciwko temu scenariuszowi.


sobota, 16 sierpnia 2014

Niewiedza jest życzliwa [mini]

[Stary tekst, który po tak długim czasie już mi się średnio podoba pod względem technicznym, choć dalej lubię go pod względem treści. Zainspirowany rysunkiem siostry i ów piosenką <klik>. Zapraszam do przeczytania.]


Niewiedza jest życzliwa

Chłodne, szare oczy spoglądały z gładkiej tafli lustra – zdaje się, że jedynym tylko błyskiem zdradzając jakiekolwiek emocje. Spod wachlarza gęstych, niczym zasłona odgradzająca od świata, rzęs swym obezwładniającym magnetyzmem przyciągały wielu – aż nie sposób było zliczyć, ile razy ktoś deklarował, że zdołałby oddać duszę diabłu za jeszcze jedno spojrzenie w ich ciemną głębię. Głębię, w której to dzika namiętność tliła się jedynie w ostrym świetle reflektora. Kiedy dotykała chłodnej stali rury, czując tysiące dreszczy, posiadała władzę; przeszywającą świadomość, jak bardzo pragną, by tej nocy właśnie ich obdarzyła uśmiechem, choćby najniklejszym uniesieniem kącika pełnych warg.
Widziała, jak śledzą jej każdy ruch, obserwują i łakną uwagi, jednego płomiennego spojrzenia. Widziała ich twarze, ich oczy – ten zachwyt i głód – a jednak… jego twarz, te oczy, tak bardzo inne, mogły wypełnić cały świat.
Tak bardzo go pragnęła, och, i tak bardzo nienawidziła.
Wolno, wręcz ostrożnie, drżąca dłoń zbliżyła się do wyblakłej skóry policzków, ukrytej pod kilkoma rodzajami pudrów, podkładów i różów, by przywrócić jej nieskazitelny wygląd. Zatrzymała się kilka zaledwie milimetrów od wrażliwej powierzchni ust, tak krwistoczerwonych, jakby chwilę wcześniej zatopiła wargi w świeżej krwi, by nadać im połyskliwy kolor – miały tylko potęgować efekt, mówiła do siebie, żeby pragnęli ich spróbować, a równocześnie bali się choć odrobinę rozmazać szminkę.
Uwodzicielska i chłodna, kusząca i niedostępna, powtarzała, aż kilka słów stało się trucizną zabijającą od środka wszystko inne: wszystkie uczucia, emocje, i te czarne w cieniu pomieszczenia oczy, których spojrzenie sprawiało, że musiała dać z siebie jak najwięcej, a równocześnie, że nienawidziła samej siebie z każdym dniem coraz bardziej.


***

Delikatne światło rozproszyło półmrok, obejmując swym nikłym blaskiem scenę i tę jedyną, będącą teraz w centrum uwagi. Miała wszystko, czego potrzebowała. Kocie ruchy, latami ćwiczone mięśnie, niezwykły kunszt i płynność; to był erotyczny, podniecający taniec zmysłów, ale dla nich liczyło się tylko, jak wygięła kręgosłup, czy rozłożyła nogi. Nawet nie musiała ściągać ubrań, magnetyzującym urokiem zaskarbiała sobie cały należny podziw i uznanie, a także oddanie niemal bezgraniczne.
Czekali, niektórzy z czczym uwielbieniem, niektórzy z dorównującym temu, prymitywnym pożądaniem, niczym więcej jak głodem wymalowanym w chciwych spojrzeniach. Przychodzili podziwiać z daleka jej zgrabne ciało owijające się wokół połyskującej metalicznie rury, ślinili się, w myślach zapewne tworząc tysiące scenariuszy, jakimi najchętniej zakończyliby tę noc. Byli tacy naiwni i ślepi, zadurzeni, prymitywni, widzieli tylko sztuczną, piękną powłokę, nie zdając sobie sprawy, co tak naprawdę sprawiało, że nie mogli oderwać wzroku.
A jednak siedział między nimi, nie potrafił się powstrzymać, patrzył i podziwiał z daleka – czy w takim razie mógł uważać się za lepszego od nich, skoro zachowywał się dokładnie tak samo?
Nie, nie był jednym z tych przebrzydłych palantów, nie mógł. Widział to, czego oni nie potrafili dostrzec. Każdą emocję wyrażoną pojedynczym ruchem, melodię wprost przepływającą przez jej ciało; tak giętkie i pełne siły, że mogła robić rzeczy, które zdawały się przeczyć prawom fizyki. Pasję, płynącą prosto z serca, wypełniającą każdą cząsteczkę jej jestestwa. Gubiła się w tym, zatracała i nie potrafiła już odnaleźć drogi powrotnej, była stracona od chwili, w której postawiła stopę na chłodnym parkiecie sceny. Nie chciała wracać albo nie potrafiła. Widział to, z każdym dniem przybierające na sile. On jeden znał prawdę, ukrytą głęboko w tych szarych, bezdennych studniach, kiedyś tak pełnych blasku, iskrzących się jak najdroższe klejnoty w chłodnym świetle księżyca, a teraz całkiem nieuchwytnych. Zatracała się coraz bardziej i bardziej, tracił ją…
Tak naprawdę nie różnił się od tych mężczyzn – oszukiwał sam siebie, że jest inaczej. Prawdopodobnie to on najbardziej z nich wszystkich pragnął porwać ją w swe objęcia i już nigdy nie wypuścić, otoczyć ciepłem, na jakie zasługiwała, spić z warg całą bezduszność, ból i cierpienie, zasmakować w dzikiej namiętności, którą widział podczas wszystkich poprzednich nocy. Niemal mógł poczuć na ustach przyspieszony, urywany oddech, słodką woń tuberozy drażniącą przyjemnie nozdrza, aksamitne kosmyki łaskoczące skórę na policzkach, a pod palcami rozgrzaną skórę, miękkie krzywizny ciała, które zbadałby niespiesznie. Wydobyłby z niej wszystkie ukryte żądze, uwolnił od beznadziei, ach, gdyby tylko chciała, zrobiłby dla niej wszystko.
Dlatego nie potrafił nic poradzić na to, że chciwie obserwował zmysłowy taniec, z każdą mijającą sekundą coraz bardziej pragnąc, by chociaż spojrzała w jego stronę, i łudząc się, że znów zobaczy blask w ukochanym spojrzeniu.
Nie potrafił zaprzeczyć – pragnął jej, jak mężczyzna swej kobiety. Potrzebował niczym niezbędnego do życia tlenu; była krwią płynącą w jego żyłach, pobudzającą do działania, a równocześnie zamrażającą w miejscu, sączącą truciznę wraz z życiodajnym płynem. Całym ciałem, sercem i duszą rwał się do działania, chciał zabrać ją z tego okrutnego miejsca, świata, w którym doszczętnie się zatraciła. Tak bardzo pragnął pokazać, jak ważna się dla niego stała, dotknąć gładkiej skóry, rozpalić płomień dawnej namiętności. Gdyby tylko mógł, porwałby ją chociaż na jedną noc, aby poczuła to, co on czuł od pierwszej chwili, w której ich spojrzenia się spotkały.
Odliczając w myślach ostatnie takty piosenki, błagał, by się odwróciła, żeby jakkolwiek dała po sobie poznać, że nie zatraciła się jeszcze całkowicie, że istniała jeszcze nadzieja. Błagał, nie mając pojęcia, o co tak naprawdę prosi. Z szaloną nadzieją, że może kiedy dojrzy w jego oczach, czego nie mógł wypowiedzieć na głos, obudzi w niej tę umierającą namiętność.
Wraz z ostatnim akordem, gdy w cichym pomieszczeniu rozbrzmiały samotnie struny, nie śmiał nawet odetchnąć.
Jedno spojrzenie, o tyle tylko prosił. Spod wachlarza tych niesamowicie grubych, ciemnych rzęs, jedno spojrzenie przez ramię – szare głębie przeszywające na wskroś, tak znajome i obce równocześnie, zmroziłyby nawet najgorętsze serce.
Odeszła, nawet się nie odwracając; tak bezceremonialnie, jak każdej poprzedniej nocy, zniknęła w odległym cieniu pomieszczenia.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Pożegnanie (mini)


[Z nieco innej perspektywy, bo ona się czasem bardzo przydaje. Zapraszam.] 

 

„Pożegnanie”


    W niewielkim, jasnym pokoju panowała cisza, którą umilała jedynie spokojna muzyka najsławniejszych kompozytorów świata dobiegająca z radia. Delikatne promienie zachodzącego słońca prześwitywały przez kremowe zasłony, otulając ciepłym blaskiem wnętrze. W dużym, wygodnym łożu pod wzorzystą narzutą leżał lekko uśmiechnięty staruszek, którego mlecznobiałe włosy łapały blask wpadający przez otwarte okiennice. Spoglądał łagodnie na córkę. Siedziała przy jego boku, trzymając sękatą dłoń w długich, gładkich palcach. Pod pozornie niezmartwionym, wesołym obliczem próbowała ukryć łzy, lśniące w kącikach brązowych oczu.
    Starzec przechylił głowę, ściskając dłoń córki delikatnie.
    - To nie koniec świata – powiedział cicho, głosem przypominającym szum letniego wiatru w koronach drzew. Ciemne oczy patrzyły ciepło, gdy kobieta poruszyła się niespokojnie.
    - Nie, oczywiście, że nie – odparła szybko, wymuszając szerszy uśmiech. – To tylko chwilowe, jutro będzie lepiej. – Brzmiała, jakby próbowała przekonać bardziej siebie niż ojca, który zaś z pobłażaniem przyglądał się dorosłemu dziecku.
    - Wątpię, kochana – stwierdził łagodnie, szorstkimi palcami gładząc wnętrze kobiecej dłoni – ale się nie boję, już nie.
    Ból smutku ukuł go w piersi, kiedy dziewczyna pociągnęła nosem i szybko otarła samotną łzę, która zdołała wyrwać się spod kontroli. Westchnęła głęboko, jakby wewnętrznie toczyła ze sobą walkę. Podniosła dłoń ojca do ust, by ucałować knykcie, po czym schowała ją we własnych, opierając nań czoło. Zobaczywszy to, uczuł, że nie chce nadkładać cierpień osobie, która powinna radować się własnym szczęściem. Położył drugą dłoń na gładkich włosach kobiety, uczesanych w zgrabny kok.
    - Wracaj do męża, dziecko – polecił, uśmiechając się czule. Kolejne łzy spłynęły z wielkich, brązowych oczu, pozostawiając smugi na policzkach.
    - Ale…
    - Nie ma żadnego ale, powinnaś być z nimi. Twój staruszek sobie poradzi.
    Przez chwilę patrzyła niepewnie w ciepłe oczy ojca, po czym ostatni raz pociągnąwszy nosem, rozluźniła uchwyt i odłożyła jego dłoń z powrotem na pościel.
    - Przyjdę jutro – powiedziała cicho, niemal szeptem. Wzrokiem śledziła linie żył na starczych palcach, aż w końcu otarła kolejną łzę i, nic więcej nie mówiąc, wyszła z pokoju.
    Spoglądał na zamknięte drzwi jeszcze kilka minut, myślami wybiegając do wnuków, które zapewne wesoło się bawiąc, czekają na przybycie mamy. Z cichym westchnieniem odwrócił wzrok, lokując go na ciemniejącym krajobrazie za oknem. Czuł, że nadchodzi ten moment.
    Myśl opłynęła jego umysł spokojem kojącym niczym delikatny, chłodny powiew bryzy na rozgrzanej skórze. Gdy utrwalił za siatkówką ostatni promień zachodzącego słońca, lekkość uniosła wdzięczną duszę i ukołysała do ostatniego snu. Powieki w końcu opadły. Ciemność opanowała świat, otulając samotnie ulatującego ducha.

    Stanął po środku pustki. Zimnej i rozległej, która zdawała się nie mieć ani końca, ani początku. Nie wiedział, czy stoi na ziemi, na szkle, czy może wisi w powietrzu, pod stopami mając jedynie iluzję twardego podłoża. Powietrze wydawało się rześkie i suche. Z żadnej strony nie dochodziło nawet echo jakiegokolwiek odgłosu, z nikąd nie przybywało światło. Opanował go nieprzyjemny chłód - mroził aż do szpiku kości, a jednak nie był dotkliwy. Zupełnie jakby przestał mieć świadomość własnego ciała, choć mógł nim kierować. 
    Odwrócił się powoli. A przynajmniej sądził, że wykonał jakiś ruch. W przeraźliwej ciemności nie mógł być pewien. Miał wrażenie, jakby utknął w płynnej melasie, mimo że równocześnie czuł się całkowicie nieskrępowany i wolny. Ciemna pustka okazywała się pełna paradoksów. Uświadomił sobie, że w pojedynkę nie uda mu się jej opuścić. Nigdzie nie dotrze, krążąc bez celu, w miejscu, gdzie nawet świadomość zaczynała powoli zanikać.
    Wtem coś zaburzyło spokój, jaki otaczał jego duszę. Niewyraźna plama na horyzoncie. Ciemniejsza niż jednolicie czarne tło, choć wydawało się to niemożliwe. Zbliżała się powoli, nieśpiesznie, nabierając coraz to dziwniejszych, ale znajomych kształtów. Po chwili, która wydawała się ciągnąć godzinami, w końcu go ujrzał.
    Znacznie wyższy od każdego żyjącego człowieka, otulony był czarnymi szatami lekko falującymi od niewyczuwalnego tchnienia wiatru. Nad jego ramionami wznosiły się ogromne, pierzaste skrzydła, po których sunęły z wolna całe galaktyki, skrząc się i mieniąc. Twarz skrywał pod kapturem, tak że tylko ostre spojrzenie wyzierało z ciemności. Oczy jasne jak dwa diamenty wwierciły się w niego, jakby mogąc przejrzeć wszystkie sekrety duszy. Przystanął. Nieznajomy czekał, nie odezwawszy się słowem.
    Gdyby duch starca ciągle miał świadomość ciała, pewnie w tym momencie poczułby nieprzyjemny dreszcz na kręgosłupie.
    - Kim… - wyszeptał drżącym głosem, przytłoczony przeszywającą głębią dwóch gwiazd. – Kim jesteś?
    Postać nie odpowiedziała, wciąż przyglądając mu się bacznie. Cisza przedłużała się. Wdzierała się nieprzyjemnie do umysłu, drążąc bolesną ścieżkę, a te oczy ciągle oceniały. Nawet nie mrugnęły. Nie odbiła się w ich głębi żadna emocja, ani jedna iskra nie ociepliła zimnego blasku. Ich właściciel zdawał się całkowicie pozbawiony uczuć.
    - Boisz się? – odparł w końcu bezcielesny głos. Był niski, ale nadzwyczaj melodyjny i spokojny. Brzmiał chłodno, aczkolwiek łagodnie, jakby przemawiał do kogoś, kto ciągle nie wie, że wszystko jest w porządku i niepotrzebnie panikuje.
    - Nie – odrzekł nieznanej postaci, od razu czując się pewniej. – Nie boję się. Jestem gotowy – dodał, bez strachu lub zawahania odwzajemniając spojrzenie dwóch gwiazd.
    Ogromne skrzydła zakołysały się, czemu towarzyszył delikatny szelest piór. Galaktyki zafalowały, nabierając nowego, cieplejszego blasku, a za plecami czarnego rozmówcy pojawiło się nikłe światło. Odległe, ale niezwykle jasne. Wydawało się tak piękne, białe i… czyste.
    Spomiędzy fałd cienistego materiału wysunęła się dłoń o długich palcach. Wydawała się utkana z kryształu, półprzezroczysta, ale trzymająca w sobie blask gwiazd. Wyciągnięta ku niemu, zapraszała. Ujął ją, odkrywając, że jest równie twarda i chłodna jak prawdziwe diamenty, a jednak przyjemnie gładka w dotyku.
    Dał się poprowadzić w stronę światła, które rosło z każdym ich krokiem. Czarna postać obok sunęła milcząco, nie wydając żadnego dźwięku. On szedł z sercem napełniającym się radością. Niecierpliwie wyczekiwał spotkania z czystą energią bijącą z ów blasku. Gdy w końcu białe światło niemal opanowało cały jego świat, w końcu zdał sobie sprawę, kim był milczący towarzysz.
     Szedł ramię w ramię ze Śmiercią i dotarł do kresu podróży. Nie bał się jednak. Był gotowy.
     Wkroczył w blask, by serce napełnić miłością, jakiej nie można sobie wyobrazić.