piątek, 1 sierpnia 2014

"Strażnicy Harmonii" część 1

[Pierwszy fragment dłuższego opowiadania, które jest swoistym prequelem i wyjaśnieniem do "Będą walczyć", chociaż można go czytać bez znajomości "Będą walczyć". Stwierdziłam, że całość wyjdzie zbyt długa, by wrzucać za jednym razem, także co jakiś czas, gdy tylko napiszę część następną, pojawi się ona tutaj. Zapraszam ^^]


„Strażnicy Harmonii”

    Gęsta mgła kotłowała się nieustanie, wzburzona niczym morze podczas sztormu. Wypełniała całe pole widzenia mleczną bielą i szarością wieczoru, nie ukazując niczego konkretnego.
    Gwieździste oczy Losu wpatrywały się w niematerialne obłoki. Obserwowały i szukały czegoś, co tylko one mogły zobaczyć, aż w końcu nieprzypominający niczego zarys zaczął kształtować się pośród gęstwiny. Falował, zmieniał się i poruszał. Jasne spojrzenie przyglądało mu się uważnie, cierpliwie czekając. Gdy mgła się ustatkowała, spomiędzy cieni wyłoniły się dwie sylwetki, migocząc w różnych sceneriach i pozach. Raz walcząc, raz wspólnie podziwiając lot ptaka. Zmieniali się od śmiertelnych wrogów po namiętnych kochanków, nigdy nie pozostając jednym na dłużej.
    Los zmarszczyła gładkie czoło, jej cienkie brwi wygięły się w wyrazie konsternacji. Dwie gwiazdy przyglądały się sylwetkom, badając każdy ich szczegół, aż wizja wyklarowała się i zniknęła. Ciche sapnięcie zaskoczenia opuściło malinowe wargi, gdy obraz utrwalił się pod powiekami, by nie dać o sobie zapomnieć.
    - A więc to ich wybrałeś? – szepnęła, jeszcze raz spoglądając w białą toń, która ponownie kotłowała się bez celu. – I wszystko spadnie na mnie, tak? Oczywiście, jakże by inaczej – wymruczała z niezadowoleniem, usta zacisnąwszy w cienką kreskę.
    Długie szaty z jedwabnej tkaniny zaszeleściły delikatnie, gdy obróciła się na pięcie i opuściła Komnatę Wejrzeń.

~***~

    Vasey stała prosto przed wielkim tronem, który wznosił się na podwyższeniu. Usytuowany po środku okrągłej, kamiennej sali zwracał uwagę od razu, gdy tylko przekroczyło się próg ogromnych, marmurowych drzwi. Sprawiał wrażenie zimnego i prostego, jednak w swym braku ozdób prezentował się jeszcze majestatyczniej, niż gdyby wymalowany został w złocenia i wszelkiego rodzaju bogactwa. O ostrych krawędziach, biały niczym pierwszy śnieg, w którym iskrzyły się wciąż promienie słońca. Poprzecinany naturalnymi, szarymi żyłkami wydawał się niemal żywy, jakby krążyło weń wiele dusz.
    Dziewczyna wzdrygnęła się delikatnie, kiedy próbowała w wyobraźni stworzyć obraz osoby zasiadającej na tym monumentalnym tronie. Pomyślała, że jedynie osoba równie chłodna co wystrój pomieszczenia mogłaby znieść jego zimno. Potężne kolumny nagryzione zębem czasu potęgowały przytłaczający wygląd wnętrza, a szarość kamienia nijak nie sprzyjała ciepłym uczuciom.
    Delikatny szmer przesuwanych po gładkim marmurze drzwi przeciął powietrze, oznajmiając przybycie kolejnej osoby. Wysoka i smukła postać wsunęła się do komnaty niemal jak duch, równie blada a jednak piękna jak księżyc podczas pełni, który wychynął niespodziewanie zza zasłony chmur. Jej oczy były jak dwa diamenty, niosące w sobie zaklęty blask tysiąca gwiazd, a powłóczyste, gładkie szaty lśniły i skrzyły się w zimnym świetle. Czarna aureola włosów otulała łagodnie zarysowaną twarz, spływając kaskadami po ramionach niemal do samej ziemi, kiedy uśmiechała się łagodnie do wezwanej. Vasey zaś stała omamiona doskonałością Najwyższej i nie była w stanie wykonać nawet ruchu.
    - Gdzie twój towarzysz, dziecino? – zapytał łagodny głos, którego brzmienie przywodziło na myśl górski strumień pośród lasu i śpiew słowika o poranku.
    Dziewczyna zamrugała, nagle wyrywając się z otępienia. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak nagannie się zachowała. W pośpiechu skłoniła się dość nieporadnie, przygryzając przy tym wewnętrzną stronę policzka, gdy rugała się w myślach za głupotę.
    - Wybacz, Najwyższa, ale nikogo ze mną nie wezwałaś – odpowiedziała, brzmiąc dziwnie ochryple i nisko w porównaniu do cudnego tonu stojącej naprzeciw kobiety.
    Czuła się przy niej jak szara myszka, nie warta nawet cienia zainteresowania. Grube, ciemne loki traciły blask przy kaskadzie czerni, zielone tęczówki nie wydawały się już tak lśniące w porównaniu do dwóch gwiazd. Nawet kobiece ciało, z którego zwykła być dumna, nagle stało się zbyt okrągłe, kiedy spojrzała na wysoką i smukłą brunetkę. Całkowicie zapomniała, że porównała się z istotą niemal boską.
    Najwyższa uśmiechnęła się nieznacznie, jakby wiedząc, dokąd pognała myślami. Na policzki Vasey wpłynęły delikatne rumieńce. Czuła się, jakby nie miała pojęcia o czymś bardzo istotnym.
    Wtem dwie gwiazdy zalśniły nowym blaskiem, spoglądając gdzieś nad ramieniem wezwanej.
    - Ach, tutaj jest. W samą porę – ozwała się znów melodyjnie, nieco wyżej unosząc kąciki warg.
    Ciemnowłosa odwróciła się, podążając za wzrokiem Najwyższej, by dojrzeć kolejną postać, która cicho niczym kot przekroczyła otwarte wrota Sali Przyjęć. Mężczyzna wyróżniał się na tle bieli i szarości kamienia jak kruk pośród chmurnego nieba. Czarny, skórzany strój opinał wysoką, dobrze zbudowaną sylwetkę, a miękkie buty nie wydawały niemal żadnego dźwięku przy lekkim chodzie. Vasey od razu skojarzył się z dzikim kotem.
    - Najwyższa pani – powitał kobietę, kłaniając się z szacunkiem.
    Włosy barwy nocnego nieba przysłoniły na chwilę twarz, zanim odgarnął je z czoła, by ujawnić swe oblicze. Ostre i ogorzałe, o muśniętej słońcem opaleniźnie, na której wyróżniała się jasna blizna przecinająca poziomo prawy policzek.
     - Witaj, Merhirze – odpowiedziała Najwyższa, jednak nawet jej melodyjny głos nie oderwał ciemnowłosej od przyglądania się mężczyźnie. Dopiero, gdy złapana została na gorącym uczynku, a czarne jak ametyst oczy spojrzały nań z ciekawym, acz nieco rozbawionym błyskiem, speszona odwróciła wzrok.
    Brunetka z niewielkim uśmiechem obserwowała dwójkę przybyłych, czując jednak, jak nieprzyjemna igła bólu przeszywa jej serce.
    - Zapewne nie wiecie, po co was tutaj wezwałam – zaczęła, gwieździstym spojrzeniem śledząc ich reakcje.
    - Nie, pani – odpowiedzieli zgodnie, po czym zerknęli na siebie ukradkiem.
    - Więc czas, byście się dowiedzieli – stwierdziła Najwyższa. Wstąpiła na podwyższenie po lśniących schodach, jednak nie zasiadła w zimnym tronie, a jedynie oparła na nim dłoń. – Jestem Moira i mam dla was bardzo ważne zadanie. – Zamilkła na chwilę, by słowa wywarły odpowiednie wrażenie. Gdy zobaczyła zaskoczenie na twarzach wezwanych, wiedziała, że zrozumieli. Z lekkim uśmiechem kontynuowała: - Zostaliście wybrani na nowych Strażników Harmonii. To wielki zaszczyt, ale równie wielki ciężar. Jesteście doświadczonymi wojownikami, jednak by zostać pełnoprawnym Strażnikiem, musicie przejść jeszcze jedno szkolenie, które trwać będzie cały jeden rok. Później rozjedzie się po wszystkich dziewiętnastu krainach Negrothu, by po upływie dwunastu miesięcy spotkać się i wymienić informacjami, a wtedy krąg zatoczy koło i zaczniecie od nowa. Krótko mówiąc, waszym zadaniem jest dbać o pokój królestwa, aż do ostatecznego starcia.
    Zakończyła i w komnacie zapanowała niespokojna cisza. Vasey przeczuwała, że za słowami Moiry - Najwyższej i Losu w jednej osobie - kryło się coś znacznie więcej. Merhir również dostrzegł groźbę ostatniego zdania i pierwszy odważył się wypowiedzieć myśli:
    - Wybacz, Najwyższa, ale nie rozumiem, co oznacza ów ostateczne starcie.
    - Ach, no tak, nie możecie wiedzieć. – Pokręciła głową z uśmiechem, jakby nad własnym zapominalstwem. Oczywistym było, że wcale nie zapomniała, a miała w tym cel im nieznany. – Od chwili, w której zostaniecie oficjalnie Strażnikami, wasze życia zatrzymają się w miejscu. Nie zestarzejecie się, nie ucierpicie z powodu chorób, by móc objąć wieczną pieczę nad krainami. Ma to jednak swą cenę. Prędzej czy później nadchodzi czas waśni i gdy pokojowe rozwiązania zawodzą, wtedy wy, moi drodzy, zostajecie wezwani do ostatecznego starcia.
    - Czyli mamy ze sobą walczyć? – chciała upewnić się ciemnowłosa, nie dowierzając Najwyższej. W jej dobrym sercu i prostym umyśle nie mieściło się, że zmuszona zostanie do walki z kimś, kogo znała.
    Moira skinęła milcząco i czekała, czy padną kolejne pytania, jednak cisza znów objęła nad nimi pieczę.
    - I jedno z nas zginie? – ozwał się niski baryton Merhira, opływając sylwetkę ciemnowłosej przyjemnym ciepłem. Vasey przymknęła powieki, jakby nie chcąc znać odpowiedzi.
    - Tak – odpowiedziała łagodnie Najwyższa, z pewnym smutkiem spoglądając na dwójkę ludzi. – Wiem, że nie jest to łatwe, jednak dane wam będzie żyć po nieskończoność. – Z zaskoczeniem unieśli spojrzenia na czarnowłosą kobietę, która znów uśmiechała się ciepło. – Po każdej walce odrodzicie się w nowym, dorosłym ciele, by po rocznym odpoczynku znów objąć swój urząd. Takie przeznaczenie zostało wam wybrane, a ja będę was do niego prowadzić.
    Kiedy melodyjny głos zamilkł, komnatę wypełniło spokojne oczekiwanie. Nowi kandydaci na Strażników dłuższą chwilę trawili słowa pani Losu, aż w końcu świadomość nowego i całkiem nieznanego życia wypełniła ich myśli.
    - To dla nas zaszczyt – odpowiedzieli, idealnie zsynchronizowani, jakby już od dawna Przeznaczenie zaplanował to spotkanie. Moira niemal uśmiechnęła się gorzko na tę myśl, gdy dwójka z lekkim zaskoczeniem zerknęła na siebie. Czekała ich ciężka i niemiła przyszłość.
    Los westchnęła cicho, ukrywając własne rozterki pod matczynym, ciepłym wzrokiem.
    - A więc rozpoczyna się dla was całkiem nowa przygoda oraz wielka odpowiedzialność. Idźcie. Przynieście mi dumę – pożegnała ich, rozkładając dłonie w starym geście błogosławieństwa. Nawet ona nie była w stanie przewidzieć wszystkiego, co czekało dwójkę zmierzającą teraz na spotkanie swego przeznaczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz