[Z nieco innej perspektywy, bo ona się czasem bardzo przydaje. Zapraszam.]
„Pożegnanie”
W niewielkim, jasnym pokoju panowała
cisza, którą umilała jedynie spokojna muzyka najsławniejszych kompozytorów
świata dobiegająca z radia. Delikatne promienie zachodzącego słońca
prześwitywały przez kremowe zasłony, otulając ciepłym blaskiem wnętrze. W
dużym, wygodnym łożu pod wzorzystą narzutą leżał lekko uśmiechnięty staruszek,
którego mlecznobiałe włosy łapały blask wpadający przez otwarte okiennice.
Spoglądał łagodnie na córkę. Siedziała przy jego boku, trzymając sękatą dłoń w
długich, gładkich palcach. Pod pozornie niezmartwionym, wesołym obliczem
próbowała ukryć łzy, lśniące w kącikach brązowych oczu.
Starzec przechylił głowę, ściskając dłoń
córki delikatnie.
- To nie koniec świata – powiedział cicho,
głosem przypominającym szum letniego wiatru w koronach drzew. Ciemne oczy
patrzyły ciepło, gdy kobieta poruszyła się niespokojnie.
- Nie, oczywiście, że nie – odparła szybko,
wymuszając szerszy uśmiech. – To tylko chwilowe, jutro będzie lepiej. –
Brzmiała, jakby próbowała przekonać bardziej siebie niż ojca, który zaś z
pobłażaniem przyglądał się dorosłemu dziecku.
- Wątpię, kochana – stwierdził łagodnie,
szorstkimi palcami gładząc wnętrze kobiecej dłoni – ale się nie boję, już nie.
Ból smutku ukuł go w piersi, kiedy dziewczyna
pociągnęła nosem i szybko otarła samotną łzę, która zdołała wyrwać się spod
kontroli. Westchnęła głęboko, jakby wewnętrznie toczyła ze sobą walkę.
Podniosła dłoń ojca do ust, by ucałować knykcie, po czym schowała ją we
własnych, opierając nań czoło. Zobaczywszy to, uczuł, że nie chce nadkładać
cierpień osobie, która powinna radować się własnym szczęściem. Położył drugą
dłoń na gładkich włosach kobiety, uczesanych w zgrabny kok.
- Wracaj do męża, dziecko – polecił,
uśmiechając się czule. Kolejne łzy spłynęły z wielkich, brązowych oczu,
pozostawiając smugi na policzkach.
- Ale…
- Nie ma żadnego ale, powinnaś być z nimi.
Twój staruszek sobie poradzi.
Przez chwilę patrzyła niepewnie w ciepłe
oczy ojca, po czym ostatni raz pociągnąwszy nosem, rozluźniła uchwyt i odłożyła
jego dłoń z powrotem na pościel.
- Przyjdę jutro – powiedziała cicho, niemal
szeptem. Wzrokiem śledziła linie żył na starczych palcach, aż w końcu otarła
kolejną łzę i, nic więcej nie mówiąc, wyszła z pokoju.
Spoglądał na zamknięte drzwi jeszcze kilka
minut, myślami wybiegając do wnuków, które zapewne wesoło się bawiąc, czekają
na przybycie mamy. Z cichym westchnieniem odwrócił wzrok, lokując go na
ciemniejącym krajobrazie za oknem. Czuł, że nadchodzi ten moment.
Myśl
opłynęła jego umysł spokojem kojącym niczym delikatny, chłodny powiew bryzy na
rozgrzanej skórze. Gdy utrwalił za siatkówką ostatni promień zachodzącego
słońca, lekkość uniosła wdzięczną duszę i ukołysała do ostatniego snu. Powieki w
końcu opadły. Ciemność opanowała świat, otulając samotnie ulatującego ducha.
Stanął po środku pustki. Zimnej i
rozległej, która zdawała się nie mieć ani końca, ani początku. Nie wiedział,
czy stoi na ziemi, na szkle, czy może wisi w powietrzu, pod stopami mając jedynie
iluzję twardego podłoża. Powietrze wydawało się rześkie i suche. Z żadnej
strony nie dochodziło nawet echo jakiegokolwiek odgłosu, z nikąd nie przybywało
światło. Opanował go nieprzyjemny chłód - mroził aż do szpiku kości, a jednak
nie był dotkliwy. Zupełnie jakby przestał mieć świadomość własnego ciała, choć
mógł nim kierować.
Odwrócił się powoli. A przynajmniej sądził,
że wykonał jakiś ruch. W przeraźliwej ciemności nie mógł być pewien. Miał
wrażenie, jakby utknął w płynnej melasie, mimo że równocześnie czuł się
całkowicie nieskrępowany i wolny. Ciemna pustka okazywała się pełna paradoksów.
Uświadomił sobie, że w pojedynkę nie uda mu się jej opuścić. Nigdzie nie
dotrze, krążąc bez celu, w miejscu, gdzie nawet świadomość zaczynała powoli
zanikać.
Wtem coś zaburzyło spokój, jaki otaczał
jego duszę. Niewyraźna plama na horyzoncie. Ciemniejsza niż jednolicie czarne
tło, choć wydawało się to niemożliwe. Zbliżała się powoli, nieśpiesznie,
nabierając coraz to dziwniejszych, ale znajomych kształtów. Po chwili, która
wydawała się ciągnąć godzinami, w końcu go ujrzał.
Znacznie wyższy od każdego żyjącego
człowieka, otulony był czarnymi szatami lekko falującymi od niewyczuwalnego
tchnienia wiatru. Nad jego ramionami wznosiły się ogromne, pierzaste skrzydła,
po których sunęły z wolna całe galaktyki, skrząc się i mieniąc. Twarz skrywał
pod kapturem, tak że tylko ostre spojrzenie wyzierało z ciemności. Oczy jasne
jak dwa diamenty wwierciły się w niego, jakby mogąc przejrzeć wszystkie sekrety
duszy. Przystanął. Nieznajomy czekał, nie odezwawszy się słowem.
Gdyby duch starca ciągle miał świadomość
ciała, pewnie w tym momencie poczułby nieprzyjemny dreszcz na kręgosłupie.
- Kim… - wyszeptał drżącym głosem,
przytłoczony przeszywającą głębią dwóch gwiazd. – Kim jesteś?
Postać nie odpowiedziała, wciąż
przyglądając mu się bacznie. Cisza przedłużała się. Wdzierała się nieprzyjemnie
do umysłu, drążąc bolesną ścieżkę, a te oczy ciągle oceniały. Nawet nie
mrugnęły. Nie odbiła się w ich głębi żadna emocja, ani jedna iskra nie
ociepliła zimnego blasku. Ich właściciel zdawał się całkowicie pozbawiony
uczuć.
- Boisz się? – odparł w końcu bezcielesny
głos. Był niski, ale nadzwyczaj melodyjny i spokojny. Brzmiał chłodno,
aczkolwiek łagodnie, jakby przemawiał do kogoś, kto ciągle nie wie, że wszystko
jest w porządku i niepotrzebnie panikuje.
- Nie – odrzekł nieznanej postaci, od razu
czując się pewniej. – Nie boję się. Jestem gotowy – dodał, bez strachu lub
zawahania odwzajemniając spojrzenie dwóch gwiazd.
Ogromne skrzydła zakołysały się, czemu
towarzyszył delikatny szelest piór. Galaktyki zafalowały, nabierając nowego,
cieplejszego blasku, a za plecami czarnego rozmówcy pojawiło się nikłe światło.
Odległe, ale niezwykle jasne. Wydawało się tak piękne, białe i… czyste.
Spomiędzy fałd cienistego materiału
wysunęła się dłoń o długich palcach. Wydawała się utkana z kryształu,
półprzezroczysta, ale trzymająca w sobie blask gwiazd. Wyciągnięta ku niemu,
zapraszała. Ujął ją, odkrywając, że jest równie twarda i chłodna jak prawdziwe
diamenty, a jednak przyjemnie gładka w dotyku.
Dał się poprowadzić w stronę światła, które
rosło z każdym ich krokiem. Czarna postać obok sunęła milcząco, nie wydając
żadnego dźwięku. On szedł z sercem napełniającym się radością. Niecierpliwie
wyczekiwał spotkania z czystą energią bijącą z ów blasku. Gdy w końcu białe
światło niemal opanowało cały jego świat, w końcu zdał sobie sprawę, kim był
milczący towarzysz.
Szedł ramię w ramię ze Śmiercią i dotarł
do kresu podróży. Nie bał się jednak. Był gotowy.
Wkroczył w blask, by serce napełnić
miłością, jakiej nie można sobie wyobrazić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz