poniedziałek, 30 czerwca 2014

Pożegnanie (mini)


[Z nieco innej perspektywy, bo ona się czasem bardzo przydaje. Zapraszam.] 

 

„Pożegnanie”


    W niewielkim, jasnym pokoju panowała cisza, którą umilała jedynie spokojna muzyka najsławniejszych kompozytorów świata dobiegająca z radia. Delikatne promienie zachodzącego słońca prześwitywały przez kremowe zasłony, otulając ciepłym blaskiem wnętrze. W dużym, wygodnym łożu pod wzorzystą narzutą leżał lekko uśmiechnięty staruszek, którego mlecznobiałe włosy łapały blask wpadający przez otwarte okiennice. Spoglądał łagodnie na córkę. Siedziała przy jego boku, trzymając sękatą dłoń w długich, gładkich palcach. Pod pozornie niezmartwionym, wesołym obliczem próbowała ukryć łzy, lśniące w kącikach brązowych oczu.
    Starzec przechylił głowę, ściskając dłoń córki delikatnie.
    - To nie koniec świata – powiedział cicho, głosem przypominającym szum letniego wiatru w koronach drzew. Ciemne oczy patrzyły ciepło, gdy kobieta poruszyła się niespokojnie.
    - Nie, oczywiście, że nie – odparła szybko, wymuszając szerszy uśmiech. – To tylko chwilowe, jutro będzie lepiej. – Brzmiała, jakby próbowała przekonać bardziej siebie niż ojca, który zaś z pobłażaniem przyglądał się dorosłemu dziecku.
    - Wątpię, kochana – stwierdził łagodnie, szorstkimi palcami gładząc wnętrze kobiecej dłoni – ale się nie boję, już nie.
    Ból smutku ukuł go w piersi, kiedy dziewczyna pociągnęła nosem i szybko otarła samotną łzę, która zdołała wyrwać się spod kontroli. Westchnęła głęboko, jakby wewnętrznie toczyła ze sobą walkę. Podniosła dłoń ojca do ust, by ucałować knykcie, po czym schowała ją we własnych, opierając nań czoło. Zobaczywszy to, uczuł, że nie chce nadkładać cierpień osobie, która powinna radować się własnym szczęściem. Położył drugą dłoń na gładkich włosach kobiety, uczesanych w zgrabny kok.
    - Wracaj do męża, dziecko – polecił, uśmiechając się czule. Kolejne łzy spłynęły z wielkich, brązowych oczu, pozostawiając smugi na policzkach.
    - Ale…
    - Nie ma żadnego ale, powinnaś być z nimi. Twój staruszek sobie poradzi.
    Przez chwilę patrzyła niepewnie w ciepłe oczy ojca, po czym ostatni raz pociągnąwszy nosem, rozluźniła uchwyt i odłożyła jego dłoń z powrotem na pościel.
    - Przyjdę jutro – powiedziała cicho, niemal szeptem. Wzrokiem śledziła linie żył na starczych palcach, aż w końcu otarła kolejną łzę i, nic więcej nie mówiąc, wyszła z pokoju.
    Spoglądał na zamknięte drzwi jeszcze kilka minut, myślami wybiegając do wnuków, które zapewne wesoło się bawiąc, czekają na przybycie mamy. Z cichym westchnieniem odwrócił wzrok, lokując go na ciemniejącym krajobrazie za oknem. Czuł, że nadchodzi ten moment.
    Myśl opłynęła jego umysł spokojem kojącym niczym delikatny, chłodny powiew bryzy na rozgrzanej skórze. Gdy utrwalił za siatkówką ostatni promień zachodzącego słońca, lekkość uniosła wdzięczną duszę i ukołysała do ostatniego snu. Powieki w końcu opadły. Ciemność opanowała świat, otulając samotnie ulatującego ducha.

    Stanął po środku pustki. Zimnej i rozległej, która zdawała się nie mieć ani końca, ani początku. Nie wiedział, czy stoi na ziemi, na szkle, czy może wisi w powietrzu, pod stopami mając jedynie iluzję twardego podłoża. Powietrze wydawało się rześkie i suche. Z żadnej strony nie dochodziło nawet echo jakiegokolwiek odgłosu, z nikąd nie przybywało światło. Opanował go nieprzyjemny chłód - mroził aż do szpiku kości, a jednak nie był dotkliwy. Zupełnie jakby przestał mieć świadomość własnego ciała, choć mógł nim kierować. 
    Odwrócił się powoli. A przynajmniej sądził, że wykonał jakiś ruch. W przeraźliwej ciemności nie mógł być pewien. Miał wrażenie, jakby utknął w płynnej melasie, mimo że równocześnie czuł się całkowicie nieskrępowany i wolny. Ciemna pustka okazywała się pełna paradoksów. Uświadomił sobie, że w pojedynkę nie uda mu się jej opuścić. Nigdzie nie dotrze, krążąc bez celu, w miejscu, gdzie nawet świadomość zaczynała powoli zanikać.
    Wtem coś zaburzyło spokój, jaki otaczał jego duszę. Niewyraźna plama na horyzoncie. Ciemniejsza niż jednolicie czarne tło, choć wydawało się to niemożliwe. Zbliżała się powoli, nieśpiesznie, nabierając coraz to dziwniejszych, ale znajomych kształtów. Po chwili, która wydawała się ciągnąć godzinami, w końcu go ujrzał.
    Znacznie wyższy od każdego żyjącego człowieka, otulony był czarnymi szatami lekko falującymi od niewyczuwalnego tchnienia wiatru. Nad jego ramionami wznosiły się ogromne, pierzaste skrzydła, po których sunęły z wolna całe galaktyki, skrząc się i mieniąc. Twarz skrywał pod kapturem, tak że tylko ostre spojrzenie wyzierało z ciemności. Oczy jasne jak dwa diamenty wwierciły się w niego, jakby mogąc przejrzeć wszystkie sekrety duszy. Przystanął. Nieznajomy czekał, nie odezwawszy się słowem.
    Gdyby duch starca ciągle miał świadomość ciała, pewnie w tym momencie poczułby nieprzyjemny dreszcz na kręgosłupie.
    - Kim… - wyszeptał drżącym głosem, przytłoczony przeszywającą głębią dwóch gwiazd. – Kim jesteś?
    Postać nie odpowiedziała, wciąż przyglądając mu się bacznie. Cisza przedłużała się. Wdzierała się nieprzyjemnie do umysłu, drążąc bolesną ścieżkę, a te oczy ciągle oceniały. Nawet nie mrugnęły. Nie odbiła się w ich głębi żadna emocja, ani jedna iskra nie ociepliła zimnego blasku. Ich właściciel zdawał się całkowicie pozbawiony uczuć.
    - Boisz się? – odparł w końcu bezcielesny głos. Był niski, ale nadzwyczaj melodyjny i spokojny. Brzmiał chłodno, aczkolwiek łagodnie, jakby przemawiał do kogoś, kto ciągle nie wie, że wszystko jest w porządku i niepotrzebnie panikuje.
    - Nie – odrzekł nieznanej postaci, od razu czując się pewniej. – Nie boję się. Jestem gotowy – dodał, bez strachu lub zawahania odwzajemniając spojrzenie dwóch gwiazd.
    Ogromne skrzydła zakołysały się, czemu towarzyszył delikatny szelest piór. Galaktyki zafalowały, nabierając nowego, cieplejszego blasku, a za plecami czarnego rozmówcy pojawiło się nikłe światło. Odległe, ale niezwykle jasne. Wydawało się tak piękne, białe i… czyste.
    Spomiędzy fałd cienistego materiału wysunęła się dłoń o długich palcach. Wydawała się utkana z kryształu, półprzezroczysta, ale trzymająca w sobie blask gwiazd. Wyciągnięta ku niemu, zapraszała. Ujął ją, odkrywając, że jest równie twarda i chłodna jak prawdziwe diamenty, a jednak przyjemnie gładka w dotyku.
    Dał się poprowadzić w stronę światła, które rosło z każdym ich krokiem. Czarna postać obok sunęła milcząco, nie wydając żadnego dźwięku. On szedł z sercem napełniającym się radością. Niecierpliwie wyczekiwał spotkania z czystą energią bijącą z ów blasku. Gdy w końcu białe światło niemal opanowało cały jego świat, w końcu zdał sobie sprawę, kim był milczący towarzysz.
     Szedł ramię w ramię ze Śmiercią i dotarł do kresu podróży. Nie bał się jednak. Był gotowy.
     Wkroczył w blask, by serce napełnić miłością, jakiej nie można sobie wyobrazić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz