[Przyznam, że tekst ten jest mi bardzo bliski. Został wysłany na konkurs, jednak nic nie osiągnął. Pomimo to jestem z niego zadowolona, dużo się nauczyłam podczas pisania. Dość długi, więc jeśli ktoś zechce przeczytać, będzie mi bardzo miło. Wszelkie prawa zastrzeżone, postaci, świat przedstawiony, fabuła, etc. - wszystko jest mojego autorstwa.]
„Zapomniana Legenda”
Ciepły blask ognia, płonącego
wewnątrz kominka, otulił swymi ramionami piękne, rzeźbione meble
sypialni, zagłębiając się w krzywiznach wyrytych nań obrazów, pnących
się roślin i wspinających po nogach łóżek zwierząt. Długie cienie
falowały spokojnie, to wydłużając się, to skracając, zależne od kaprysu
płomieni wesoło igrających z delikatnymi podmuchami letniego wiatru,
wpływającego do pomieszczenia przez rozchylone okiennice. Wokół unosił
się zapach palonego drewna, słonej bryzy morskiej i rosnących w ogrodzie
cytrusów, a szum morza zdawał się powoli kołysać do snu. Ostatnie
promyki czerwonego słońca dawno już zniknęły za horyzontem,
pozostawiając za sobą pomarańczową łunę na niebie, powoli pochłanianą
przez barwy nocy. Okolica ucichła, kupcy poskładali swe stragany,
rzemieślnicy zamknęli warsztaty i wrócili do rodzin, a dwie małe sieroty
siedziały na miękkim dywanie w oświetlonej blaskiem płomieni komnacie.
Czekały, aż przybędzie ich nauczyciel, by jak co wieczór opowiedzieć im
kolejną z wielu legend Dawnych Krain.
Jedna z dziewczynek rozejrzała
się uważnie po pomieszczeniu, jej czujne oczy zdawały się poszukiwać
czegoś w ciemnych zakamarkach.
– Nineth, wiem, że tu jesteś –
powiedziała w przestrzeń. Siedząca obok, młodsza siostra bliźniaczka
pozostała na to niewzruszona, głaszcząc dłonią łebek malutkiej sowy
śnieżnej, która przycupnęła na jej nodze i mrużyła ślepia z
zadowoleniem. – Chodź tu, Noriakis zaraz przyjdzie – dodała stanowczo i w
końcu dostrzegła ruch po swej lewej stronie, w cieniu za ogromnym
fotelem, gdzie uwielbiał przesiadywać nauczyciel.
Młoda, czarna pantera wyszła
zza mebla i w kilku susach doskoczyła do swej opiekunki, która ze
śmiechem złapała ją w swoje ramiona. Cichy warkot bawiącej się kotki
prawie zagłuszył delikatne skrzypnięcie otwieranych drzwi komnaty.
– A co to ja widzę? – ciepły,
choć niepozbawiony nagany głos rozległ się w pomieszczeniu i obie
dziewczynki skierowały spojrzenia na pomarszczone oblicze Noriakisa.
Stary mędrzec westchnął cicho, siłą hamując uśmiech. – Liran, ile razy
powtarzałem ci, żebyś nie uczyła towarzyszki agresji?
– Ale my się tylko bawimy! –
odrzekła od razu z oburzeniem, jednak pantera, zrozumiawszy przytyk,
przycupnęła przy boku swej pani i położyła pysk na łapach, zadowalając
się czujnym obserwowaniem.
Noriakis machnął ręką
lekceważąco, pozwalając sobie na niewielki uśmiech, kiedy zasiadł w
miękkim fotelu o fantazyjnie zdobionym oparciu.
– Niech ci już będzie, ale pamiętaj, że tylko ty sobie możesz na to z nią pozwalać.
– Wiem, wiem.
Skinął z rozbawieniem na niecierpliwe słowa dziewczyny i jak zwykle czekał, aż padną magiczne słowa:
– O czym nam dzisiaj opowiesz?
– zapytała druga siostra z ciekawością w głosie typową dla dzieci,
które zafascynowane były legendami, mimo że w białych oczach o
przymglonych źrenicach i otoczonych fiołkową obwódką odbijał się tylko
blask płomieni.
– Trafne pytanie, Maewi –
pochwalił Noriakis podopieczną, która zarumieniła się lekko, ledwie
widocznie w jasnym blasku ogniska, a nieśmiały uśmiech rozświetlił jej
okrągłą twarzyczkę. Starzec odnotował to sobie w myślach, ale widząc już
otwierające się usta Liran, pierwszy rozpoczął opowieść: – Dzisiaj chcę
wam przybliżyć legendę, którą niegdyś znali wszyscy mieszkańcy
Północnych Krain. Przekazywana była z pokolenia na pokolenie, póki nie
wybuchła Wielka Wojna i nie poczęła ona niknąć w umysłach ludzkich. Los
jednak chciał, że pewien bard ułożył kiedyś pieśń o królu Rengarcie i
oddanym mu, walecznym Nahaeth… – zamilkł, by spotęgować zafascynowanie
słuchaczek, z zadowoleniem obserwując wbite w niego spojrzenia. Nawet
towarzysze bliźniaczek zwrócili nań swe ślepia; zwłaszcza Nineth zdawała
się zaintrygowana, nastawiwszy czujnie uszy na sztorc, żeby móc złowić
każde słowo.
– Nahaeth – szepnęła Liran,
wymieniając spojrzenie z leżącą u boku panterą, zanim zwróciła się do
nauczyciela. – Czy to znaczy, że on był…?
– Tak – potwierdził poważnie
Noriakis, choć uśmiechał się nieco pobłażliwie. – Powszechnie uważany
był za demona, ale bard, spisując jego historię, nadał mu tytuł
„błogosławionego przekleństwem”.
– To nie ma sensu – stwierdziła Maewi, marszcząc zabawnie cienkie brwi.
– Tylko pozornie, moja droga,
jego błogosławieństwo było zarazem darem i ciężkim brzemieniem –
wyjaśnił, zerkając na drugą z bliźniaczek. Jej grobowa mina i ostre
spojrzenie jasno wskazywały, że w głębi duszy wiedziała, dlaczego
nauczyciel użył takich a nie innych słów.
– Więc król musiał się go bać –
powiedziała z założonymi na piersi rękoma. Chciała zmienić temat i tym
razem Noriakis na to pozwolił.
Skinął poważnie głową,
wygodniej sadowiąc się w fotelu, i dziewczynki, zapomniawszy o wszystkim
innym, od razu pochyliły się do przodu, bowiem dobrze wiedziały, że
mistrz zaraz zacznie swą opowieść.
– Owszem, początkowo się bał,
jednak strach był zbyt słabym uczuciem w porównaniu z jego wielką
dobrocią, by zaważył na decyzji. Musicie wiedzieć, moje drogie, że król
Rengart był bardzo młodym władcą; wstąpił na tron mając zaledwie
dwadzieścia dwa lata! (Nawet w dzisiejszych czasach to rzadkość, a co
dopiero wtedy!) Na szczęście miał przy swoim boku zaufanego przyjaciela
ojca, i później jego samego, dowódcę królewskiego wojska, bardzo mądrego
sir Carricka, który zawsze przedkładał dobro władcy nad swe własne.
Niestety byli w królestwie również lordowie przeciwni młodemu
Rengartowi, a wśród nich największy z żyjących w tamtych czasach
okrutników: lord Sinnaari…
– Zdradził go! – wyrwała się z
dziecięcym zapałem Liran, spoglądając na nauczyciela szeroko otwartymi,
pałającymi wewnętrznym ogniem oczami.
– Kto kogo? – Noriakis uniósł brwi, średnio zadowolony z przerwania opowieści.
– Lord Sinnari króla Rengarta – odpowiedziała, wcale nie speszona uważnym spojrzeniem jasnych oczu.
– Owszem – potwierdził,
darując podopiecznej nagany i podejmując rozpoczęty wątek – stało się to
w kilka lat po objęciu przez Rengarta tronu. Lord zdołał zebrać sporą
liczbę popleczników, których czarną, złą sztuką pozamieniał w
bezwzględnie posłuszne bestie o szerokich pyskach, ostrych kłach i
szponiastych dłoniach – opisał, roztaczając wokół sióstr złowieszczą
wizję o przerażających potworach i okrutnym lordzie. – Doprawdy, okropne
rzeczy musiał zrobić i ogromną moc posiadać, by osiągnąć coś takiego.
Zapamiętajcie lepiej ku swej przestrodze: magia to potężna siła, a każdy
nią obdarzony winien wiedzieć, że użyta do złych zamiarów, przynosi
jeszcze gorsze konsekwencje.
– Czy lord o tym wiedział? –
spytała cicho Maewi, trzymając w dłoniach białą sówkę, jakby była
ukochaną maskotką, ochroną przed złym urokiem postaci z legendy.
– Wiedział – odparł poważnie
Noriakis – ale sądził, że jest sprytniejszy i prawa od zawsze rządzące
światem go nie będą dotyczyć.
– Sinaari był błogosławiony, prawda? – padło kolejne pytanie, tym razem od trony Liran, co wcale nie zdziwiło mędrca.
– Tak, moja droga, jednak
wykorzystał swe błogosławieństwo do niecnych celów. – Dziewczyna
spuściła wzrok na dłonie i pozostała tak, póki nauczyciel nie zaczął
znów mówić: – Pozwólcie, że wrócimy się do miejsca, w którym rozpoczyna
się moja dzisiejsza opowieść; kiedy lord jeszcze nie miał
wystarczających wojsk, by bezpośrednio zaatakować fortecę króla. Wysyłał
tedy niewielkie oddziały, aby nękały wioski i małe miasteczka, sam
ukrywając się w górach na południu kraju, gdzie Rengart nie mógł go
dosięgnąć. Bard spisujący legendę nie wspominał, jak to się stało, ale
Sinaari usłyszał o mieszkającym w jednym z miasteczek rzemieślniczych
młodym Nahaeth. (A musicie wiedzieć, iż bardzo się demona obawiał,
albowiem tylko inny błogosławiony miał moc, dzięki której mógłby go
zgładzić.) Lord wolał nie ryzykować i wysłał swe bestie, żeby usunęły
zagrożenie. – Noriakis westchnął cicho. – Niestety przy okazji paląc i
niszcząc wioskę, domy wielu rodzin, które potem nie miały gdzie się
podziać.
Przerwał, zamyślonym wzrokiem
spoglądając w płonący ogień, pogrążając się głęboko w myślach, a kto
wie, może nawet wspomnieniach. Dziewczynki, choć pałające szczerą i
gorliwą ciekawością, nie odważyły się przerwać zadumy nauczyciela.
Czekały cierpliwie, aż podejmie swą opowieść.
– Los chciał (choć może była
to wola samego przeznaczenia) że tegoż dnia, po wielkiej i krwawej
walce, jaka miała tam miejsce, do miasteczka przybył Rengart wraz ze
swym najwierniejszym oddziałem dowodzonym przez sir Carricka. Doszły
bowiem do nich wieści, jakoby w tej okolicy panoszyły się bestie, paląc,
niszcząc i mordując niewinnych poddanych. Król, wtedy już bardziej
doświadczony, niespełna trzydziestoletni mężczyzna, uwielbiany przez
mieszkańców królestwa, chciał na własne oczy zobaczyć, kto nęka jego
lud. Wierzcie mi na słowo, widok, jaki zastał na progu wioski, wrył mu
się w pamięć bardzo głęboko.
Wyda wam się to niemożliwie,
zresztą tak jak początkowo samemu władcy, ale w miasteczku nie zastał
ani śladu mieszkańców, czy to prostych rzemieślników, czy ich rodzin.
Nikt nie został, by bronić swych domów, wszyscy uciekli do pobliskich
lasów; wszyscy prócz jednej pary, która nie zdążyła. Kiedy król przybył,
ulice pełne były martwych bestii, wszędzie, gdzie tylko spojrzał,
widział ogromne ciała w zbrojach z czarnej stali.
„Skoro nikt nie został, by się bronić” – myślał król – „w takim razie kto przyczynił się do ich zguby?”
Długo mógłby się zastanawiać, a
nie doszedłby do żadnych prawidłowych wniosków. Wy już zapewne wiecie,
kim mógł być tajemniczy obrońca – stwierdził z lekkim uśmiechem mędrzec,
spoglądając na zafascynowane i strwożone twarze swych słuchaczek. Obie
skinęły poważnie głowami, jednak nie wydobyły z siebie słów, jakby bojąc
się zburzenia magicznej harmonii legendy.
Zadowolony z takiego efektu poprawił się w obszernym fotelu i podjął opowieść:
– Nie będzie więc dla was
zdziwieniem, że kiedy król wysłał część oddziału z zadaniem przeszukania
uliczek miasta, wierny Carrick wrócił doń z informacją, jakoby
odnaleźli obrońcę:
„Wasza wysokość” – zwrócił się
do władcy z należnym szacunkiem, głosem nieco zadyszanym od szybkiej
jazdy, bowiem chciał wiadomość przekazać jak najpilniej – „chyba
znaleźliśmy sprawcę… Panie, chłopak wygląda na obłąkanego.”
„Chłopak?” – zdziwił się
szczerze młody władca. „Prowadź, kapitanie” – zarządził więc i, zdradzę
wam, w najśmielszych nawet snach nie spodziewał się tego, co zobaczył
kilka chwil później.
Na placu rynkowym, gdzie
odbyła się najbardziej zaciekła obrona miasteczka, sam jeden wojownik
próbował odeprzeć ataki czterech rycerzy. Biedny, nie miał pojęcia, że
wykonywali oni tylko rozkazy swego dowódcy i chcieli go pojmać bez
zbędnej przemocy. – Mędrzec pokręcił smutnie głową, gładząc
przystrzyżoną, siwą brodę, zanim powrócił do opowiadania. – Kapitan wraz
z Rengartem zatrzymali się w bezpiecznej od nich odległości, jednak
władca zdawał się bardzo zafascynowany nieznajomym młodzieńcem. Nie
uszło jego uwadze, jak pewnie trzymał w dłoniach piękne miecze o
delikatnie zakrzywionych klingach, jak zwinnie się poruszał, niemal bez
zastanowienia parując każdy cios; było w nim coś niesamowitego i
niepokojącego równocześnie, jakaś nieznana dzikość, ale także niezwykła
wola walki, wola życia.
Wszystko to sprawiło, iż
przybyłym wydawało się nagle, że oglądają raczej piękny taniec aniżeli
próbę ujęcia kogoś nad wyraz niebezpiecznego. Gdy podobna myśl
uformowała się w głowie władcy, dał znak kapitanowi, by zaniechali
walki. Carrick, choć początkowo się zawahał, okazał ogromną wierność
królowi i nakazał walczącym wycofanie się.
„Wasza wysokość” – odezwał się
zaalarmowany kapitan, kiedy Rengart zeskoczył z grzbietu swego karego
wierzchowca i całkiem nie przejmując się zaniepokojonymi podwładnymi,
postąpił w kierunku tajemniczego młodzieńca. Kapitan próbował jakoś
przemówić swemu władcy do rozumu, jednak ten tylko uciszył dalsze
ostrzeżenia.
„Nic mi nie zrobi” –
stwierdził z pewnością, której nie zrozumiał żaden z jego żołnierzy, ba,
on sam nie do końca rozumiał, dlaczego w ogóle to robi! – Noriakis
pogładził wąsa z niewielkim uśmieszkiem. – Trzeba przyznać, że choć
wojownik był chłopcem zaledwie kilkunastoletnim, odzianym skromnie, to w
dłoniach trzymał broń, o jakiej śnili najwaleczniejsi ludzie wszystkich
krain. Skąd miał taką broń? Hmm, tego się pewnie nigdy nie dowiemy.
Cóż, gdyby nie te piękne klingi, żaden z rycerzy króla, a zapewne także
żadne z nas nie domyśliłoby się, kim chłopiec był naprawdę. –
Odchrząknął, zorientowawszy się, iż począł zbaczać z tematu. – A zatem,
kiedy władca zbliżył się do chłopca, przemówił doń głosem spokojnym i
łagodnym, jakby mówił do rannego zwierzęcia.
„Nie musisz się już bać, synu”
– rzekł. Chłopak drgnął i w tej samej chwili zwrócił mrożące krew w
żyłach spojrzenie na mężczyznę w połyskującej zbroi z emblematem smoka
wymalowanym na błękitnej tunice. Ponieważ to smok zdobił herb rodowy
króla i Rengart zawsze nosił coś z jego wizerunkiem przy sobie, nie
dziwota, że znak ten wydał się młodemu wojownikowi znajomy…
– Nahaeth nie rozpoznał króla?
– Liran przerwała nauczycielowi z niekłamanym zdumieniem. Nineth przy
jej boku ziewnęła, ukazując białe kiełki i przeturlała się na drugi bok,
łapą trącając nogi swej opiekunki, zbyt pochłoniętej opowieścią, by
obdarzyć towarzyszkę należnymi pieszczotami.
Noriakis tylko się uśmiechnął,
gdyż opowiadanie legendy wprawiło go w tak dobry nastrój, że nawet
niegrzeczne wtrącenie się przez jedną z podopiecznych nie wzbudziło w
nim irytacji.
– Musisz zdawać sobie sprawę,
Lirani, że w tamtym momencie umysł młodego Nahaeth został całkowicie
pochłonięty przez bitewny szał. Nie mogłaś tego wiedzieć, ale tym
właśnie był jego dar: błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. Kiedy
wpadał w ten stan, nikt i nic nie mogło go powstrzymać; stawał się
niemal niepokonany.
– Czy to nie było groźne dla
innych? – zapytała druga z sióstr, głosem bardziej smutnym aniżeli
zafascynowanym, zupełnie jakby martwił ją los demona z legendy.
– Było – przyznał mędrzec,
wzdychając cicho – dlatego nigdy później sobie na to nie pozwalał, prócz
pewnego, wyjątkowego dnia, kiedy zmusiły go okoliczności i własne
zasady. Nie myślcie jednak, że w takim wypadku był nieśmiertelny, o nie,
zbyt dobrze wiedział, że poza tym jednym darem jest niemal całkiem
zwykłym człowiekiem.
– Ale mógł go zabić tylko inny
błogosławiony – zgadła Liran i Noriakis przypomniał sobie, że rozmawia
właśnie z dwoma bardzo inteligentnymi dziewczynami, a nie tylko
sierotami. Spojrzał bystro na podopieczną, która, nie przestając
wpatrywać się w nauczyciela, głaskała panterę po miękkim futrze.
– Owszem, inny błogosławiony
byłby w stanie stawić mu czoła na równych warunkach. – Skinął jeszcze
kilkakrotnie głową z zamyśleniem, po czym podjął: – Na czym to ja… A
tak, nasz król Rengart, widząc chłopca w tym niezwykłym stanie, starał
się za wszelką cenę go uspokoić, bowiem wiedział już, do czego był
zdolny.
„Odłóż broń, proszę” –
poprosił łagodnie, a gdy zobaczył oczy chłopca, wiedział już na pewno, z
kim ma do czynienia. (Musicie wiedzieć, że stare porzekadło mówiące, iż
w oczach ukryta jest cała moc duszy, to wcale nie zwyczajne ludowe
powiedzonko.)
Były one złote, barwy
najwspanialszej biżuterii, bez białek czy źrenic, i
wpatrywały się w Rengarta z tak przeszywającą wnikliwością, że niemal
miał wrażenie, jakby ktoś przejrzał wszystkie jego zamiary. Widniała w
nich tak wielka wola walki i niczym nieujarzmiona dzikość, jaka z
pewnością w każdym wzbudziłaby przestrach. Wierzcie mi, wejrzenie osoby
obdarzonej błogosławieństwem jest wejrzeniem, którego nie zapomina się
do końca życia.
„Młody Nahaeth” – pomyślał król z trwogą, ale i podnieceniem – „a więc legendy mówiły prawdę…”
Trudno się dziwić temu
podekscytowaniu; zawsze fascynowały go stare podania i legendy, sam
także pochodził z rodu obdarzonego błogosławieństwem, przezwanego
błękitnokrwistymi, gdyż byli niezwykle bladzi, o oczach koloru nieba i
błękitnych żyłach widocznych pod delikatniejszą skórą.
– Więc pochodzili od jednego z
Pięciu Wielkich Rodów? – znów wtrąciła się Liran, uprzedzając swym
pytaniem siostrę, która siedziała z do połowy otwartymi ustami.
– Nie. Legenda nie podaje
dlaczego, jednak wiadomo mi, że Piątka szczególnie umiłowała sobie ten
ród, szczycący się symbolem smoka, i błogosławiła mu. – Noriakis
zmarszczył krzaczaste brwi, bo nagle kwestia ta poczęła dręczyć jego
myśli. Cóż, mędrcom sławnym w wielu krainach rzeczy niewiadome zawsze
przysparzały wielu godzin rozmyślania.
– Może to ma związek z tym smokiem? – podsunęła nawinie Maewi.
– Może, może – odparł trochę
lekceważąco nauczyciel, jakby zupełnie nie dosłyszał cienkiego głosiku
dziewczyny. Podrapał się po zarośniętym policzku, postukał palcami w
podłokietnik i w końcu westchnął z rezygnacją. – W każdym razie nie to
jest tematem mojej dzisiejszej opowieści, wróćmy zatem do naszego króla i
wciąż ogarniętego szałem bitewnym Nahaeth. – Nauczyciel wziął spokojny
oddech i zniżył nieco głos, nadając mu ton często używany przez
wędrownych bajarzy, po czym kontynuował:
„Jestem Rengart” – przedstawił
się władca – „Pan na zamku Klaren-sprit. Ja i moi ludzie przyszliśmy ci
pomóc” – ciągnął, dalej niezwykle opanowany – „nie zrobimy ci krzywdy.
Możesz mi zaufać…”
Wierzcie albo nie, ale to
właśnie wtedy, gdy tylko ostatnie słowa opuściły wargi króla, złoto w
oczach młodzieńca zaczęło topnieć, bo nagle zrozumiał, kto właśnie doń
przemawiał.
„Król” – wyjąkał strwożony chłopiec – „Król Rengart.”
I w końcu zdawszy sobie z
tego sprawę, Nahaeth opuścił ramiona wzdłuż boków, a ostrza błękitnych
kling upadły z delikatnym brzękiem na twardą ziemię u jego stóp. Długą
chwilę wpatrywał się z niedowierzaniem w postać stojącą naprzeciw niego,
całkowicie przy tym zapominając, jak należało zachować się w obliczu
władcy. Rengart podszedł tedy do chłopca i położył mu dłonie na
ramionach, nie zważając wcale na zaniepokojone spojrzenia swych
obrońców. „Gdzie twoja rodzina?” – zapytał łagodnie. W głębi duszy
jednak przeczuwał, jaka będzie odpowiedź.
Młodzieniec potrząsnął jedynie
głową, łzy zebrały się w kącikach jego ciepłych, brązowych oczu, ale
żaden dźwięk nie wyszedł z rozwartych w niemej rozpaczy ust. Nie
powiedziałem wam tego wcześniej, ale mogę powiedzieć teraz – powodem,
przez który młody Nahaeth wpadł w szał, było morderstwo. Na własne oczy
widział, jak bestie zabijają jego rodziców, a to obudziło ukryty w nim
głęboko dar.
– To była ta para, która nie zdążyła uciec? – dopytywała się Maewi.
Noriakis skinął smutnie głową, ale w porę przypomniał sobie, że dziewczyna nie może tego dostrzec.
– Tak, moja droga, nie zdołali
się uratować. – Ponownie zamilkł na krótką chwilę, tym razem jednak by
dziewczynki mogły oswoić się z nową wiadomością, która bliska była ich
sercu. Choć niewiele pamiętały z tego dnia, to jedno wiedziały na pewno;
przed kilkoma laty ich rodzice zginęli podobnie. Mędrzec chrząknął
cicho, skupiając na sobie uwagę bliźniaczek. – Rengart także bardzo
szybko zorientował się, co chłopiec musiał przeżyć i odczuł doń
niewysłowiony żal, bo chociaż wiedział, jak bardzo niebezpieczną był on
istotą, wciąż wyglądał i żył jak zwykły mieszkaniec wioski.
„Jak ci na imię?” – zapytał.
W odpowiedzi chłopiec
wykrztusił tylko: „Abbadon, wasza wysokość” – tak cicho, iż Rengart
ledwie dosłyszał imię. Usłyszał za to kroki zbliżającego się do nich
wojownika, a obejrzawszy się przez ramię, ujrzał idącego w ich stronę,
zaniepokojonego sir Carricka.
„Panie” – zaczął, zerkając ukradkiem na drżącego młodzieńca – „co zamierzasz?”
Młody władca długo rozważał w
głowie wszystkie za i przeciw, jednak to bezradność widoczna w oczach i
całej postawie chłopca, a nie racjonalna argumentacja, czego można by
się spodziewać, zaważyła na jego decyzji.
„Abbadonie, czy chciałbyś zamieszkać w mym zamku i szkolić się na rycerza?” – zapytał go.
„Tak, wasza wysokość” – odpowiedział chłopiec, przy czym starał się zabrzmieć spokojnie i godnie – „będę zaszczycony.”
Król uśmiechnął się, z
niejakim rozbawieniem obserwując poważną minę i roziskrzone oczy, w
których mimo radości widniało także coś znacznie bardziej niepokojącego,
mroczniejszego i tajemniczego – znak tego, kim chłopak był naprawdę, co
drzemało ukryte głęboko w duszy. Rengart wiedział, czym było, ale już
się nie obawiał. Całkowicie świadomie młody władca wziął pod swe
skrzydła i postanowił wychować jak syna postać wprost wyjętą ze
starożytnych legend, które opowiadano mu za czasów dzieciństwa. Młodego
Nahaeth, co znaczy: nieustępliwego demona. – Tutaj mędrzec zamilkł i
oparł się wygodnie na miękkim obiciu fotela, z zadowoleniem obserwując
mieszankę różnych emocji na twarzach dziewczynek. Długo milczeli,
wsłuchując się w trzaskającą muzykę płomieni i dochodzący zza okna szum
morza, zanim Liran zdołała zapytać:
– I co było dalej?
Noriakis uśmiechnął się pod wąsem i przetrzymał ciekawość bliźniaczek w ryzach jeszcze krótką chwilę, aż powziął znów:
– Dziesięć lat później już nie
tak młody (bo w kwiecie wieku) Nahaeth został wyszkolonym wojownikiem i
jednym z najbardziej zaufanych ludzi króla. Choć sir Carrick nigdy w
pełni nie zaakceptował obecności demona i odnosił się doń chłodno, jego
najstarszy syn, prawie równolatek Abbadona, zdobył przyjaźń Nahaeth.
Stali się oni nierozłącznymi towarzyszami wielu wypraw, bliscy sobie jak
rodzeństwo; niemal jak wy dwie, moje drogie. – Bliźniaczki spojrzały po
sobie, lekkie uśmiechy rozświetliły ich twarze o różnych, acz podobnych
rysach, po czym na powrót skupiły się na słowach mędrca: – Pamiętacie
jeszcze, jak mówiłem wam o Sinnaarim? – Obie skinęły poważnie głowami. –
No, to dobrze, głowy macie młode, to musiałyście pamiętać – odchrząknął
– w każdym razie, po tych dziesięciu latach, kiedy królestwo żyło we
względnym spokoju, czasami tylko musząc poradzić sobie z niewielkimi
atakami na niektóre z wiosek, Sinnaari w końcu się ujawnił i na czele
ogromnej armii zmierzał na zamek króla.
Właśnie w dniu, gdy Carrick
został wezwany na tajną naradzę do komnat władcy, Abbadon spędzał
popołudnie w towarzystwie swego przyjaciela i świeżo upieczonego
rycerza. Aidan, syn naszego wspaniałego kapitana, irytował się bardzo,
ponieważ ojciec nie powiedział mu o celu narady i kazał zostać z
przyjacielem, choć zawsze był temu przeciwny. Muszę wam także
powiedzieć, że mimo iż wiadomość o nadciągających wojskach zdrajcy
rozeszła się już wśród wojowników stolicy, ciągle nie wiedzieli, kiedy
dokładnie wróg zjawi się u bram miasta.
„Wyglądasz prawie jak twój
ojciec, gdy zauważy, że któryś z adeptów nie przykłada się do ćwiczeń” –
odezwał się Abbadon, a wspomnienie wściekłego sir Carricka sprawiło, iż
rycerz parsknął cichym śmiechem.
Musiało to być naprawdę
zabawnym widokiem, bo od razu lekka wesołość opanowała zmęczone stresem
umysły dwójki braci – choć nimi nie byli, wielu tak ich nazywało.
Później razem obserwowali wysiłki młodych kandydatów do tytułu
rycerskiego, którzy z zapałem okładali ćwiczebne kukły ustawione na
placu. Co jakiś czas komentowali któryś źle wykonany ruch i dawali cenne
wskazówki, póki nie przerwał im posłaniec króla. Przybył z wiadomością
dla Abbadona, co wzbudziło w synu dowódcy niewielką zazdrość, mimo iż
wiedział, jak wielkim zaufaniem z dawien dawna Rengart darzył swego
przyszywanego syna.
– Król nie miał dzieci? –
wtrąciła się ze zdziwieniem Liran, zaprzestając na krótką chwilę
głaskania Nineth, która cichym miauknięciem upomniała się o należne
pieszczoty.
– Miał jedno – odpowiedział
tajemniczo Noriakis i zanim dziewczynka mogła zadać kolejne pytanie,
kontynuował: – Posłaniec przekazał Abbadonowi wiadomość, by jak
najpilniej udał się do jego komnat, albowiem musi z nim porozmawiać.
Nahaeth oczywiście zapewnił, że od razu uda się do władcy; takiego
polecenia nie sposób zignorować. Szybko pożegnał się z bratem i ruszył w
stronę osobistych komnat króla Rengarta. Po drodze mijał wspaniałe
obrazy dawnych władców, w pięknie zdobionych ramach z najlepszego drewna
dostępnego tylko w okolicach zamków. Królewscy rzemieślnicy sprowadzali
je z puszczy, która niegdyś rosła prawie na samym brzegu stolicy,
jednak część jej została wycięta, by ewentualni napastnicy nie mogli
schować się w cieniu drzew i…
– Ale po co król go wezwał?! –
po raz kolejny Liran przerwała nauczycielowi, prawie nie mogąc wytrwać
na miejscu z niecierpliwości. Maewi za to wciąż siedziała spokojnie,
trzymając w dłoniach sówkę i spoglądając na Noriakisa niewidzącym
wzrokiem.
– Cierpliwości, Lirani, nie
wszystko możesz dostać od razu podane na tacy i gotowe do zabrania –
odpowiedział mędrzec spokojnie, obdarzywszy podopieczną pobłażliwym
spojrzeniem. Postanowił jednak oszczędzić dziewczynkom szczegółowych
opisów i pominął opowiadanie o wspaniałym wystroju zamku. – Król wezwał
Nahaeth, ponieważ postanowił powierzyć mu misję, która w przyszłości
mogła zaważyć na losach całego królestwa, a także (co równie istotne)
miała dla władcy bardzo osobisty wymiar. Długie spędził godziny z
Carrickiem w swej komnacie, studiując mapy i przygotowując możliwie
najlepszą strategię obrony stolicy, ale ich plany wciąż posiadały jeden,
słaby punkt. Mianowicie – Noriakis uśmiechnął się skrycie pod wąsem –
córkę samego Rengarta.
– Księżniczkę? – zdziwiła się szczerze Maewi. – Ale dlaczego?
– Bo była dziewczyną –
burknęła z niezadowoloną miną druga siostra. Zmarszczyła nos,
nachmurzyła gładkie czoło i zacisnęła gniewnie usta, jakby wypowiedziała
właśnie słowa ciążącej na nich klątwy. Cóż, poniekąd tak właśnie
uważała; wolałaby raczej urodzić się chłopcem niż księżniczką. Znając
jej temperament i waleczną duszę, mędrzec nie dziwił się temu wcale.
– Bardzo chciałbym zaprzeczyć
twym słowom, Lirani, ale nie mogę zmieniać historii; masz słuszność,
przez to, iż urodziła się kobietą (w dodatku niezwykle piękną), była
zagrożona podwójnie, jednak nie w sposób, jaki mogłabyś przypuszczać. Na
jedynym dziecku zawsze ciąży największy ciężar i odpowiedzialność,
zwłaszcza, gdy rodzic chce za wszelką cenę je ochronić.
– Co stało się z królową? – zapytała cicho Liran.
– Zmarła, prawdopodobnie podczas porodu.
Nauczyciel pozwolił im na
przyswojenie nowej wiadomości i aby nie pozostawiać zbyt długo umysłów
bliźniaczek w zasmuceniu, powrócił do opowiadania:
– Pewnie domyśliłyście się
już, dlaczego król wezwał demona do siebie; kiedy zjawił się w komnacie,
gdzie nad stołem zasłanym mapami i meldunkami pochylał się zgarbiony
władca, wydało mu się, jakby Rengartowi w jeden dzień przybyło najmniej
kilka lat. Wiekiem co prawda zbliżał się już do lat czterdziestu i włosy
jego wciąż lśniły złotem, gdzieniegdzie tylko przetkane jaśniejszym
pasmem, a wokół błękitnych oczu pojawiły się niewielkie zmarszczki,
jednak nadciągające wojny i troska o córkę całkiem odmieniły to zwykle
pogodne oblicze. Właśnie wymieniał się wieściami z Carrickiem, gdy
ujrzał przy wejściu do komnaty wiernego Nahaeth. Nikły uśmiech
rozświetlił zmęczoną twarz, bo widok Abbadona wlał w niespokojnego serce
nieco otuchy, tak potrzebnej w chwilach zwątpienia.
„Wasza wysokość” – przywitał
się demon, w najdawniejszym geście powitania przykładając trzy palce do
ust i potem kłaniając się z pięścią położoną na sercu. (Zapamiętajcie
sobie lepiej to powitanie; jeśli kiedyś zawędrujecie do Północnych Krain
i przyjdzie wam witać ważne osobistości, wtedy znajomość tego może się
bardzo przydać. Kiedyś opowiem wam, skąd się wziął ten gest i co
oznacza, ale to materiał na inną opowieść.)
Władca równie serdecznie
powitał Nahaeth i przywołał go do siebie, aby przekazać najświeższe
wieści: „Sinnaari zacieśnia swe pęta wokół królestwa, zwiadowcy podają,
że za dwa dni powinien zjawić się u bram stolicy” – wyjaśnił powoli,
ostrożnie ważąc słowa – „nie będę mydlił ci oczu, obawiam się, że obrona
może nie wytrzymać.”
Tedy, bez chwili
zastanowienia lub nawet śladu wahania, Abbadon odpowiedział: „Dla
ciebie, mój królu, będę walczył do ostatka sił, nawet jeśli wyda się to
szaleństwem.”
„Nie” – odparł Rengart – „twoje zadanie będzie inne.”
– Uratuje księżniczkę! –
wyrwało się po raz któryś tego wieczoru niecierpliwej słuchaczce, która z
płomiennym obliczem wpatrywała się w nauczyciela.
– Liranthiel – mędrzec
upomniał podopieczną z nachmurzonym czołem, a dziewczynka zrazu jakby
przygasła na dźwięk swego pełnego imienia. – Czyżbyś chciała za mnie
opowiedzieć resztę?
Lirani pokornie spuściła
wzrok, rozumiejąc przytyk: mimo ognistego temperamentu, zwykle
wiedziała, kiedy należało schować dumę do kieszeni.
– Nie, wolałabym posłuchać…
– No, właśnie, więc słuchaj –
zakończył z niewielką naganą w głosie, po czym odchrząknął cicho, by
ponownie powziąć tonem bajarza: – Król wielce był zadowolony z
gorliwości i szczerego oddania swego przybranego syna, jednak jak bardzo
chciał go zatrzymać przy sobie, tak równie mocno czuł, że zrobić tego
nie może. Wybór okazał się trudny tylko w pierwszej chwili, bo gdy już
podjął decyzję, wiedział, iż jest ona słuszna.
„Abbadonie” – zaczął,
zwracając się do demona niemal ojcowskim tonem, choć brzmiał jak zawsze
królewsko – „jesteś mi bliski jak rodzony syn i tobie też najbardziej
tutaj ufam; wyjąwszy oczywiście sir Carricka, ale on jest mi potrzebny
tutaj, ty zaś dostaniesz inne, równie ważne zadanie. Weźmiesz kilku
rycerzy, jakich uznasz za najodpowiedniejszych, i będziecie ochraniać
lady Netrai aż do Perłowych Wzgórz, gdzie stacjonują wierne mi
oddziały.”
Nahaeth, zdjęty trwogą, a
równocześnie przejęty zaszczytem ochraniania samej księżniczki, przez
chwilę nie wiedział, co winien władcy odpowiedzieć. „Wasza wysokość” –
rzekł w końcu – „nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą do tego
zadania…”
„Wątpisz w słuszność mej
decyzji?” – przerwał mu Rengart, unosząc brwi w zdumieniu (udawanym,
rzecz jasna, jednakże nasz bohater nie mógł tego wiedzieć).
„Ależ skąd, nie śmiałbym” – zaprzeczył szybko.
„A więc jesteś odpowiednim
kandydatem” – oświadczył król i Abbadon nie odważył już się odzywać, a
Rengart kontynuował: – „Miej również na uwadze, że nikomu innemu prócz
ciebie lub sir Carricka nie byłbym w stanie powierzyć życia własnej
córki. Ufam twym umiejętnościom równie mocno co tobie samemu; nie
zawiedź mnie.”
Wyobraźcie sobie, jak wielkie
wrażenie musiały zrobić na demonie te słowa z ust samego władcy. Były
jak gnający do boju hymn, róg wzywający do walki na śmierć i życie, do
złożenia tej wiążącej samą duszę przysięgi; i Nahaeth podjął wezwanie.
Odpowiedział:
„Przysięgam na własne
przekleństwo – panie, będę chronić twą córkę aż do ostatniej kropli krwi
w żyłach i ostatniego tchu świadomości; przy mnie nie stanie jej się
żadna krzywda” – przysiągł, a w chwili, w której wymówił ostatnie słowo,
choć w królestwie panowało słoneczne lato, przez otwarte okiennice do
komnaty wpadł lodowaty podmuch północnego wiatru. Zrzucający papiery z
ogromnego stołu i szarpiący ich włosami, przygnał wprost znad białych
szczytów, przejmując zimnem do samego szpiku kości. Obaj wtedy poczuli,
jak wielką moc miała ta obietnica, bo Nahaeth zawsze dotrzymywali danego
słowa. – Noriakis zamilkł, uważnie obserwując twarze swych
podopiecznych; spokojną, siedzącą nieruchomo i wsłuchującą się Maewi,
która trzymała w dłoniach przysypiającą sówkę śnieżną, a także przejętą,
o zarumienionych od emocji policzkach i pałających wewnętrznym blaskiem
fiołkowych oczach Liran, niemal automatycznie głaskającą sierść leżącej
obok pantery. Obie na swój własny sposób wyrażały zainteresowanie i
nauczycielowi w pełni to, jak i wyczekująca cisza wypełniająca
pomieszczenie, wystarczyło, by podjąć opowieść:
– Gdy wiatr ucichł i komnata
ponownie wypełniła się ciepłym, suchym powietrzem, władca nakazał
demonowi, by zebrał ludzi i wyruszył jak najszybciej, bowiem nie mają
czasu do stracenia, a cała operacja musiała pozostać ścisłą tajemnicą.
Abbadon skłonił się i zamierzał odejść, gdy spojrzenie kapitana
zatrzymało go w miejscu.
„Mój syn będzie chciał udać
się z tobą” – powiedział i nie było w tym krzty zwątpienia. Nahaeth
tylko potwierdził skinieniem głowy; wiedział, że przyjaciel nie będzie
chciał słyszeć odmowy i nie opuści ani jego, ani księżniczki. Sir
Carrick westchnął cicho i, zdobywając się na ten niezwykły akt wiary,
rzekł: – „niech tak będzie, zabierz go ze sobą i nie pozwól mu zginąć.”
Nie chciał jednak obietnicy, gdyż słowami tymi kierowała ojcowska
troska, a umysł podpowiadał, że dla rycerza był to zaszczyt, który Aidan
przyjąłby bez wahania. Toteż Nahaeth w milczeniu skłonił się, dłoń
przycisnąwszy do piersi, i odszedł, by zebrać swych najbardziej
zaufanych towarzyszy broni; nie było ich wielu. Tak jak się spodziewał,
przyjaciel na opowiedzianą nowinę zapalił się do działania natychmiast,
jego wyobrażenie o misji było jednak nieco inne. Jak większość młodych
rycerzy wyobrażał sobie, że dokona bohaterskich czynów, wyprawa
przyniesie mu tylko chwałę i sławę oraz poważanie w oczach dowódców,
może nawet samego króla. Abbadon zaś zdawał sobie sprawę, że nie będzie
to ani tak piękne, ani tak chwalebne.
– Ale czemu? – wtrąciła
Lirani. Noriakis zmarszczył brwi i dziewczyna, zrozumiawszy swój błąd,
od razu uzupełniła: – Czemu nie miałoby być chwalebne? Przecież
uratowaliby córkę króla…
– Gdyby im się udało –
uzupełnił, zanim podopieczna zdążyła zebrać powietrze potrzebne do
zadania kolejnego pytania – a czy się udało, dowiecie się na końcu.
Idzie o to, że nasze wyobrażenia bardzo często mijają się z
rzeczywistością, która nie raz okazuje się okrutna. Księżniczka musiała
uciekać, bo była jedyną następczynią tronu, ponad to, odkąd ukończyła
lat siedemnaście, Sinnaari pragnął pojąć ją za żonę i tym samym zostać
przyszłym władcą. – Obie sieroty wciągnęły ze świstem powietrze do płuc,
jedna z zaskoczenia, jedna z oburzenia. – Gdyby została, a miasto by
upadło, dla królestwa nie byłoby już ratunku, a jeśli uratowałaby się, w
odpowiednim czasie mogłaby upomnieć się o swe prawa do tronu i lud
poparłby ją bez wahania, gdyż była księżniczką bardzo lubianą i
szanowaną.
– Też była błogosławiona? – zapytały obie dziewczynki równocześnie, choć każda z innymi emocjami malującymi się w głosie.
– Oczywiście, dodatkowo w
bardzo wyjątkowy sposób; gdy nadchodził czas, potrafiła ujrzeć w oczach
innych ich przeznaczenie – wyjaśnił poważnie i widząc, że bliźniaczki
nie posiadają się ze zdumienia, niewielki uśmiech rozjaśnił jego twarz.
Ukrył go jednak i kontynuował: – Tak się stało, że już w kilka godzin
Nahaeth zdołał zebrać swych najwierniejszych przyjaciół, a było ich wraz
z Aidanem pięciu, i wyruszyli równo ze słońcem zachodzącym na
horyzoncie. W gasnącym blasku dnia udali się na północ, w stronę
Perłowych Wzgórz, klucząc mało znanymi ścieżkami leśnymi a potem
szlakami górskimi, które poprzedzały najważniejsze szczyty o białych
stokach, mieniących się w ostatnich promieniach słońca odcieniami
kremowego i różu. Od nich właśnie wzięła się nazwa tego pasma gór,
jednego z najbardziej wysuniętych ku morzu. W ciągu dwóch dni przebyli
niemal połowę drogi i dalej szli z trwożącą świadomością, że oto oni
uciekają, a na zamku toczy się zaciekła obrona. Podróżowali ponurzy,
choć kto lepiej by się przyjrzał, na pewno dojrzałby ukradkowe
spojrzenia, jakimi obdarzali się od czasu do czasu syn kapitana i
jasnowłosa piękność, wymieniając nikłe uśmiechy, mające im obu dodać
otuchy. W czasie tym, gdy już niewiele ponad dzień dzielił ich od
twierdzy ukrytej między dwoma masywami Perłowych Wzgórz, Abbadon odczuł
nagle potrzebę, by spojrzeć wstecz. Dojrzał tedy plamę czerni gdzieś na
ścieżce za nimi; zniknęła za granią tak szybko, iż nie był pewny, czy
rzeczywiście ją dojrzał, jednak na ten widok w jego sercu zaczaił się
lęk o los misji.
– Ścigali ich – szepnęła Liran, zbyt przejęta opowieścią, by wyrywać się, jak zwykła to robić wcześniej.
Noriakis skinął poważnie w
odpowiedzi, dobrze rozumiejąc zafascynowanie dziewczyny, skrycie nawet
ciesząc się, że historia ta wzbudziła w niej tyle emocji, a równocześnie
odczuwając z tego powodu niewypowiedziany żal.
– Nahaeth był przezorny. Kazał
jednemu ze swych przyjaciół pozostać w tyle; gdyby okazało się, że są
ścigani, miał jak najszybciej przynieść mu o tym wiadomość. Niestety już
tego samego dnia, w którym Abbadon ujrzał za sobą niby tylko plamę na
odległej części szlaku, zwiadowca na swym chyżym koniu dogonił ich
grupkę i oznajmił, że oddział nieprzyjaciela depcze im po piętach.
„Są niespełna parę godzin
drogi stąd, dogonią nas, zanim zdołamy dotrzeć do warowni” – powiedział i
demonowi nagle zdało się, jakby ktoś usunął mu spod stóp stały grunt.
Przeczucie go nie zmyliło, właśnie misja zawisła na cienkim włosku
niepowodzenia, a kolejne słowa wojownika tylko pogorszyły sprawę. „Był
wśród nich rycerz w czarnej zbroi, ogromnej postawy, nosił przy boku
miecz wysadzany rubinami, a na piersi miał znak krwawiącego serca.
Dowodził…”
Więcej nie trzeba było mówić,
bowiem Nahaeth wiedział już, kogo przygnał za nimi los – sam Sinnaari
rzucił się w pościg za upragnioną zdobyczą, pozwalając swym wojskom
szturmować zamek i zapewne nie przejmując się zbytnio, ilu poddanych
umrze w walce. To było dlań jak cios w plecy, bo nagle utracili jedyną
przewagę. Chytry plan na nic się zdał, gdy zabrakło im tak cennego
czasu… jednakże misja ciągle miała szansę powodzenia i Abbadon ją
dostrzegł.
Nie bez podstaw to właśnie
jego król wybrał; ufał osądom demona i wierzył, że jeśli nadejdzie taka
chwila, on będzie wiedział, co należy uczynić. Istotnie, w chwili, w
której napotkał błękitne spojrzenie księżniczki, a chłodny północny
wiatr zmierzwił mu włosy, podjął decyzję.
„Nie zostało wam dużo drogi do
przebycia” – zwrócił się do swego najbliższego przyjaciela, niemal
brata, nierozumiejącego teraz myśli krążących po głowie demona.
„Potrzebujecie czasu i ja wam go zapewnię.”
„Niby w jaki sposób?” – zapytał
Aidan, choć dojrzawszy powagę w brązowych oczach Nahaeth, począł
przeczuwać, co usłyszy w odpowiedzi.
„Zostaję” – odpowiedział bez chwili wahania Abbadon, pewny swego jak
jeszcze nigdy dotąd. – „Zatrzymam ich, wy w tym czasie dotrzecie do
twierdzy.”
To musiała być trudna decyzja,
zarówno dla samego Nahaeth, jak i jego wiernego przyjaciela; zwłaszcza
dla niego. Wiedział, że nie przekona demona, by mógł zostać z nim, choć
tak bardzo tego pragnął. Abbadon był nieugięty i kiedy poprosił Aidana
na stronę, powiedział mu tak: „Teraz los lady Netrai jest w twoich
rękach, bracie, nie zawiedź jej” – to wystarczyło, by uparty syn
kapitana w końcu zgodził się zostawić mężczyznę na pastwę nadciągającego
oddziału.
Żegnali się z ciężkimi
sercami, choć nie ukazując przy tym zbyt wielu emocji. Gdy nadszedł
czas, aby się rozdzielić, sama księżniczka podeszła do Nahaeth i rzekła:
„Dobrze robisz. To tutaj miała doprowadzić cię twoja ścieżka, a ja
nigdy nie zapomnę, co dla nas uczyniłeś.”
– Ale… – zająknęła się Liran,
jakby sama nie wiedząc, co właściwie chciała powiedzieć. Podniosła
spojrzenie na pełną zrozumienia twarz nauczyciela, który wiedział, że
dziewczyna zaczyna dostrzegać powód, dla którego opowiadał im tę
historię. Przełknęła ślinę bardzo powoli, zanim zdołała wykrztusić
resztę: – Czemu Aidan go nie powstrzymał? Przecież, mogli jeszcze
zdążyć, prawda?
– Tego nigdy nie zdołamy się
dowiedzieć, jak być mogło, a jak nie, wiedz jednak, jeśli doda ci to
otuchy, że Abbadon sam podjął tę trudną decyzję i nic już by go od niej
nie odwiodło – powiedział łagodnie Noriakis, z pewnym rozczuleniem
obserwując zmianę, jak zaszła na twarzy podopiecznej: od niemal
dławiącej trwogi do spokojnej i zaciętej pewności. W tym momencie
wiedział już, że wybrał odpowiednią opowieść. – Nahaeth nie spojrzał za
odchodzącymi przyjaciółmi, w myślach tylko zmówił cichą modlitwę do
Stwórcy i każdego z Pięciu o opiekę nad nimi, po czym usiadł na
powalonym pniu sosny rosnącej na uboczu szerokiego, górskiego szlaku i
czekał.
Słońce zdołało przebyć połowę
swej drogi na nieboskłonie, ozłacając promieniami białe i szare stoki
majaczące w oddali, gdzie wędrowała grupka rycerzy wraz z księżniczką,
zbliżając się wciąż do bezpiecznej twierdzy. Kiedy usłyszał tupot
kilkudziesięciu stóp i stukot końskich kopyt na kamienistej drodze, nie
miał żadnej pewności, czy im się udało, a tylko nadzieję, iż jego
decyzja była słuszna. Widok zaskoczenia na twarzy wysokiego wojownika
odzianego w czerń dodał mu więcej otuchy niż jakikolwiek znak na niebie
czy ziemi mógłby, bo oto okazało się, że Sinnaari nie przewidział
takiego posunięcia.
„Sławetny Nahaeth” – ozwał się
do Abbadona, wykrzywiając blade wargi w paskudnej parodii uśmiechu –
„co tutaj robisz? Czyżbyś odmówił ochrony jedynej córce swego ukochanego
władcy?”
Wielka pogarda rozbrzmiała w
głosie zdrajcy i była niemal jak bicz smagający serce demona, który
znieść nie potrafił, gdy Sinnaari takim tonem mówił o królu; człowieku
bliskim mu niemal jak ojciec. Choć złoto poczęło przebłyskiwać w jego
ciemnych oczach, na twarzy zachował spokój, wiedział bowiem, iż stojący
przed nim wróg osiągnął mistrzostwo w prowokowaniu, a nie mógł przecież
dać się zmanipulować. Sinnaari pojął w lot, że oto właśnie nadeszła
prawdopodobnie decydująca chwila tej wojny i nie miał nią być wcale
szturm na zamek, czy nawet ujęcie księżniczki, tylko ta jedna walka.
Nahaeth rzucił mu swą rękawice, zdrajca widział to w oczach nieugiętego
demona.
„Ach, więc myślisz, że w ten
sposób ją ochronisz?” – zakpił zeń, jednak żadne złośliwości czy
jadowite słowa nie mogły teraz zachwiać pewnością Abbadona. Dostrzegłszy
to, złość zagotowała się w czarnym wojowniku. – „Zginiesz dziś,
demonie, i dołączysz do swej rodziny w podziemnym świecie duchów.”
Wtem bestie u boku swego pana
poruszyły się niespokojnie, cofając się, jakby właśnie ujrzały
nadchodzącą zagładę. Spokojny niczym morze tuż przed sztormem Nahaeth
sięgnął do umocowanych między barkami mieczy, dwóch pięknych kling,
które wciąż pamiętały pierwsze swe ofiary, dziesięć lat wstecz
zaściełające jego rodzinną wioskę. Błękitnawa stal rozbłysła w
popołudniowym słońcu, a kiedy spojrzenie Sinnarina napotkało płynne
złoto oczu przeklętego demona, trwoga zmroziła mu serce w piersi, bowiem
oto dojrzał w nich swój własny koniec.
„Zginę” – przyznał bez wzruszenia Abbadon – „ale do świata duchów zabiorę cię ze sobą…”
Noriakis zamilkł.
Ogień powoli dogasał, ostatnie
leniwe płomyki tańczyły jeszcze po rozżarzonych węglikach, roztaczając
wokół nikłą poświatę, znacznie słabszą od wlewającego się przez otwarte
okno srebrzystego blasku księżyca w pełni. Powietrze nadal pachniało
morską solą i rosnącymi w ogrodzie cytrusami, a szum fal rozbijających
się o brzeg przyjemnie kołysał do snu, jednak dwóm sierotom wydawało
się, jakby to wszystko nagle przestało mieć znaczenie. Zagłębione w
świecie starej legendy wciąż widziały oczyma wyobraźni górską ścieżkę i
dwóch przeciwników, którzy mieli stoczyć ostatnią bitwę.
Czarna pantera przy boku
jednej z sióstr ziewnęła, szeroko rozwierając swój niewielki pyszczek i
ukazując mlecznobiałe kiełki. Lirani, nadal tkwiąca wewnątrz opowieści,
stała się nadzwyczaj cicha i poważna, za to Maewi spokojnym głosem
zapytała:
– Jakie jest zakończenie?
– Szczęśliwe, oczywiście –
odpowiedział mędrzec, udając, jakoby nie dostrzegał zadumy na twarzy
jednej z podopiecznych. – Oddział nigdy nie dotarł do murów twierdzy,
gdzie lady Netrai przeczekała kilka dni w napięciu, zanim dotarła doń
wieść o sukcesie wojsk ojca i udanej obronie stolicy. Wszyscy wrócili
bezpiecznie do zamku, a w kilka lat później księżniczka i syn kapitana
wzięli ślub, radując tym całe królestwo równie mocno jak samego króla,
który pragnął wnucząt. Swoją drogą, doczekał się ich całkiem sporo…
– Nie wszyscy wrócili –
przerwała nauczycielowi Liran, zwróciwszy nań twarde spojrzenie. –
Nahaeth zginął, prawda? Więc jak zakończenie może być szczęśliwe?
Noriakis powstrzymał ciche
westchnienie, ponieważ domyślał się, gdzie błądziły myśli podopiecznej i
dlaczego postać demona tak bliska stała się jej sercu.
– Masz rację, Lirani, zginął,
jednak nie bierzesz pod uwagę tego, że gdyby nie został wtedy i nie
stawił czoła Sinnaariemu jak równy równemu, wtedy zakończenie mogłoby
być o wiele mniej szczęśliwe. Dzięki temu poświęceniu księżniczka była
bezpieczna, a największy wróg królestwa odszedł i jego wojska
rozpierzchły się, nie mające celu bez silnego dowódcy. Umarł śmiercią
chwalebną, zapewniając pokój całemu królestwu i dotrzymując danej
królowi obietnicy – wyjaśnił łagodnie, choć dobrze wiedział, że mimo
tych słów dziewczyna długie godziny jeszcze będzie analizować historię
Nahaeth i zastanawiać się, czy nie mogła skończyć się inaczej. Wyjrzał
mimochodem przez otwarte okiennice i uniósł brwi, niby w zdziwieniu. –
To już tak późno, hm? Cóż, moje drogie, powinniście dawno leżeć w
łóżkach i zbierać siły na następny dzień; dzisiejsza opowieść dobiegła
końca.
Wstał, dostrzegając, jak Maewi
ziewa szeroko i bez zbędnego marudzenia udaje się do własnego posłania;
na żerdzi tuż przy wezgłowiu usadowiła się jej biała sówka, niemal od
razu zapadając w sen. Nieco mniej chętnie Liran podniosła się, by
również udać się na spoczynek, jednak nauczyciel zatrzymał ją, kładąc
dłoń na szczupłym ramieniu. Spojrzała nań nieco zirytowana.
– Czy nie podobała ci się dzisiejsza opowieść? – zapytał cicho, nie chcąc zakłócać snu drugiej siostry.
– Podobała…
– Ale?
– Ale myślę, że nie potrzebnie
zostawał sam, nie musiał przecież walczyć w pojedynkę – wyrzuciła z
siebie na jednym wydechu, przejęta własnymi słowami. – Gdyby tylko
przełknął dumę i pozwolił Aidanowi zostać, może obaj by przeżyli.
Noriakis westchnął, gdyż nie miał intencji w tym, by w podobny sposób odebrała zachowanie bohatera legendy.
– Oczywiście, że mógł, ale czy
przyszło ci na myśl, iż nie chciał przyjaciela narażać na
niebezpieczeństwo równające się śmierci? – Liran nabrała powietrza do
płuc, jakby chciała odpowiedzieć, ale już po chwili wypuściła je ze
zrezygnowaniem. Mędrzec uśmiechnął się lekko, gdy zobaczył szkliste łzy w
oczach podopiecznej. – Nie smuć się jego losem, sam go bowiem wybrał, a
teraz opiewają to bardowie w wielu krainach i wielu pieśniach. Czasem
wielkie zwycięstwa wymagają równie wielkich poświęceń, a kto poświęca
się w imię dobra swych przyjaciół, ten już na zawsze będzie zwycięzcą.
Zapamiętaj to, moja droga, i uciekaj do towarzyszki, bo jutro pracowity
dzień.
Skinęła głową, odwzajemniając
uśmiech nauczyciela, po czym pognała zagrzebać się w swym posłaniu wraz
z panterą już leżącą na własnym miejscu. Jednak zanim jeszcze Noriakis
ugasił ostatnie płomyki na kominku i opuścił komnatę, zatrzymał go
pytający głos Liran:
– Bard opisał tę legendę tak dokładnie?
– Nie, nie aż tak, ale nie był
jedynym, który dobrze poznał historię Nahaeth – odpowiedział tajemniczo
mędrzec i zamknął za sobą ciężkie, drewniane drzwi, pozostawiając za
nimi całą magię i niesamowite historie, panujące teraz w snach dwóch
śpiących sierot.
[Oświadczam, że jestem jedynym autorem niniejszej publikacji oraz
dysponuję wszystkimi prawami autorskimi do treści zgodnie z Ustawą z
dnia 4 lutego 1994 r. (z późniejszymi zmianami) o prawie autorskim i
prawach pokrewnych.]