Wyścig bez wygranej
Spokojna noc czule objęła leśny krajobraz, zaglądając w zakamarki między gałęziami i krzewami, ciemnością wypełniając wszystkie kryjówki, wzięła w posiadanie świat. Tylko samotna tarcza księżyca rozpraszała delikatnym blaskiem cienie, oświetlając polany i w nielicznych miejscach przebijając się przez gęste korony drzew. Zwierzęta już dawno pochowały się w norkach, a nocni drapieżcy kryli się w ciemnościach, jedynie zielonymi punktami ślepi dając znać o swej obecności. Las jeszcze nigdy wcześniej nie był tak cichy i niespokojny równocześnie.
Siedziała nieruchomo, plecami oparta o chropowatą powierzchnię potężnego dębu. Rozbieganym spojrzeniem obserwowała otoczenie, nie skupiając wzroku na niczym konkretnym i próbując nie wydać przy tym najmniejszego dźwięku. Czuła dławiącą gulę w gardle, żelazną pięść zaciśniętą wokół wnętrzności oraz trzepoczące zapamiętale serce. Tak głośne, iż miała wrażenie, jakby wszystko w pobliżu zdawało się słyszeć jego desperacką walkę. Dłonie, spocone i zaciśnięte w pięści, trzymała ciasno przy bokach, za mocno skupiona na próbie uspokojenia oddechu, by wytrzeć je o zabrudzone ziemią spodnie.
Huczenie sowy poniosło się między drzewami, sprawiając, że niemal podskoczyła w miejscu. Po chwili trzepot skrzydeł doszedł z tej samej strony i zbliżył się, przesuwając po kręgosłupie nieprzyjemnym dreszczem. Ptak przeleciał nad jej głową, by przycupnąć na gałęzi dębu. Wielkie, błyszczące w ciemności oczy spoglądały bez wyrazu, wydając się tylko płonącymi pierścieniami na tle bezkresu czerni.
Zagryzła wargi, wpatrując się w sowę, jakby ta mogła udzielić odpowiedzi na niezadane pytania lub pokazać drogę ucieczki. Desperacko szukała zrozumienia w bezdusznych ślepiach, jednak ptak tylko mrugnął leniwie i huknąwszy jeszcze raz żałośnie, odleciał.
„Nie” – jęknęła w myślach, odprowadzając ciemny kształt spojrzeniem – „nie zostawiaj mnie tu…”
Szelest poruszył krzewami przy prawym boku, dźwięk łamanych gałęzi przeciął powietrze.
Odskoczyła, ledwie powstrzymując krzyk i zapominając, że tym samym pozbawiła się jedynej kryjówki. Dzikim wzrokiem obserwowała nieruchome badyle, czekając, aż oprawca ukaże się w pełnej krasie. Krzew jednak milczał uparcie, jawiąc się tylko ciemniejszą plamą na równie posępnym obrazie lasu. Jej urywany oddech był jedynym dźwiękiem, jaki zakłócał ciszę.
Zacisnęła pięści, przełknąwszy niewielkie ilości śliny przez spierzchnięte i bolące gardło, prawie się przy tym dławiąc. Suchość w ustach wzrosła, kiedy poziom adrenaliny w żyłach ponownie został zaburzony, a wyczerpanie zaczęło ogarniać organizm. W końcu zdawszy sobie sprawę, że stoi całkiem na widoku, zaczęła rozglądać się i w panice szukać nowego schronienia. Ledwie zdołała dojrzeć ciemną wnękę przy drzewie opodal, gdy szelest się powtórzył, tym razem jednak tuż za jej plecami.
Znieruchomiała, z nikłą nadzieją, że nie została jeszcze zauważona. Czekała, napięta niczym struna, powtarzając w myślach, by się nie ruszyć, by nie wydać żadnego dźwięku.
Ktoś zachichotał. Zgrzytliwy śmiech poniósł się echem między pniami i przesunął zimnym dreszczem wzdłuż ciała, kiedy zerwała się do biegu.
Uciekała, potykając się i łkając w duszy, ale nie ośmielając się wydać żadnego dźwięku prócz urywanych oddechów. Odbijała się od pni, aż zahaczyła nogą o ciernistym krzew. Kleista, ciepła ciecz spłynęła po nogawce, jednak nawet tego nie poczuła. Delikatny odgłos kroków rozbrzmiewał za plecami, wolny i rytmiczny, niezmiennie ten sam; nie rósł, ani nie cichł. Wciąż śledzona podążała ślepo przed siebie, mijała bez zastanowienia tysiące ciekawskich ślepi, które zaraz kryły się przed sunącym dalej cieniem, mroczniejszym od samej nocy. Jego chłód powoli obejmował tył zmęczonych mięśni nóg, muskał niematerialnymi palcami barki i pieścił odsłoniętą skórę szyi, przeczesując związane włosy.
Potknęła się, stopą zahaczywszy o wystający z ziemi korzeń. Zaszurała ciałem o szorstkie podłoże, pełne suchych liści i połamanych gałęzi, boleśnie obcierając przy tym ręce. Stłumione stęknięcie ledwie opuściło zaschnięte gardło, które zdawało się wysypane żwirem.
Skulona podczołgała się za masywny konar i przylgnęła do nieprzyjemnej w dotyku kory, jakby chciała zatopić się wewnątrz drzewa. Przycisnąwszy okaleczone dłonie do serca, przymknęła powieki i nasłuchiwała kroków, jednak one zamilkły w chwili, w której tylko uderzyła o ziemię. Las znów był spokojny, choć cichy jak jeszcze nigdy wcześniej. W tym momencie powitałaby z radością nawet pohukiwanie sowy i płonące ślepia, ale wszystkim, co zdołała dojrzeć, okazywały się ledwie zarysy kształtów pośród ciemności.
Podciągnęła kolana do piersi, ponownie nie zauważając lepkiej, ciepłej krwi, powoli spływającej w dół łydki. Zamknęła oczy i oparła głowę o pień. Dudnienie serca wypełniło ciszę, pulsując w czaszce, jednak nie uśmierzyło zimna, które zdawało się z każdą chwilą przybierać na sile. Obejmowało konar, sięgało po nogawkach, sunąc wzdłuż nóg i wspinając na koszulkę. Przenikało przez skórę, zdając się zamrażać bolące mięśnie i spowalniać wrzącą krew. Ciemna stróżka na nodze zastygła, a samotna kropla zamieniła w lśniący kryształ.
Łkanie wstrząsnęło zziębniętym ciałem, jednak żaden dźwięk nie opuścił lekko rozwartych warg. Chłód powoli przytulał się do jej sylwetki i sięgał wprost do serca, pieszcząc delikatnie wrażliwą skórę. Zadrżała, w końcu uchylając ciężkie powieki.
– Proszę – wychrypiała cicho, głosem nie mocniejszym od szumu liści. Kolejna fala dreszczy objęła ciało, gdy samotne łzy spłynęły po zmarzniętych policzkach. – Proszę, nie…
– Shhh – zasyczało spokojnie widmo. Niematerialna plama cieni, ogromny kształt, tylko z pozoru ludzki.
Pochylił się nad drżącą formą, zimno biło odeń mrozem nocy. Ujął w dłonie jej twarz, noszącą w sobie jeszcze śladowe ilości ciepła. Palce, które zdawały się utkane ze szkła, osuszyły ślady łez, zamieniając słoną ciecz w strużki błyszczącego lodowato szronu.
– Nie mogłaś uciec – wyszeptał łagodnie, zsunąwszy dłonie na smukłą szyję.
Ciężkie powieki w końcu opadły. Żałosny szloch opuścił zaschnięte gardło, drapiąc niemiłosiernym bólem, zanim poczuła, jak widmo znów się pochyla i zacieśnia uchwyt. Lodowate, twarde niczym diament usta złapały jej wargi w delikatnym pocałunku spragnionego kochanka.
W odległym prześwicie świadomości szarpnęła się, jednak pewny uchwyt trzymał mocno, zaś zimne wargi powoli wysysały całą siłę i energię, rozlewając się po sylwetce falą chłodu. Ciepło dawno opuściło kończyny, kiedy w końcu mróz zacisnął swą pięść na trzepoczącym słabo sercu, a krew zamieniła się w tysiące maleńkich rubinów. Ostatnie tchnienie otuliło kryształowe wargi lekką mgiełką i bezwładne ciało opadło na miękkie poszycie, uwolnione z ramion śmierci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz