[To ostatni fragment pierwszej części tego opowiadania - są to też jeszcze "stare" fragmenty, od następnego zaczną się nowsze i świeższe. Te podobają mi się średnio, zwłaszcza scena ostatnia, ale nie miałam serca ani siły na zmiany. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że nie jest bardzo tragicznie.
Zapraszam!]
Rozpalić wspomnienia
Rozdział 5
Jak się okazało, Fury
niepotrzebnie zrobił im przytyk o zniszczeniu sali, bo chociaż rzeczywiście spędzili
tam niemal całą resztę dnia, pozostawili pomieszczenie w niemal nietkniętym
stanie. Ich sparingi trwały godzinami, przerywane jedynie co jakiś czas na
wzięcie oddechu i otarcie czoła. Trenowali się wzajemnie, sprawdzali i
próbowali wychwycić słabości, zatopili się w tym tańcu całkowicie, skupiwszy się
tylko na swych instynktach i wysiłku, jaki po kilku godzinach dosłownie palił
mięśnie, aż stwierdzili, że czas najwyższy kończyć.
Opadli na wcześniej
rozłożone przed lustrzaną ścianą maty, oddychając ciężko, ale w cichej, pełnej
satysfakcji atmosferze. Bucky usiadł ze skrzyżowanymi nogami w niepodobnej do
niego, zrelaksowanej pozie, Ena przy jego boku leżała na plecach z zamkniętymi
oczami. Gładki, twardy brzuch unosił się i opadał w rytm uspakajających się
oddechów, jasna skóra lśniła delikatnie od potu, smukłe uda drżały lekko z
wysiłku. Teraz, gdy umysł bruneta przestał skupiać się na walce, i wzrokiem
śledził jej sylwetkę, powróciły pytania – mnóstwo pytań i tajemnicze, dziwnie
znajome przyciąganie, które pchało go do przodu, by poznać zabójczynię. Chwycić
i nie puścić.
Zmarszczył brwi, próbując
rozgryźć, co właśnie zaszło w jego głowie, jednak wtedy zauważył, że nie tylko
on bawił się w obserwatora. Już od dłuższej chwili złoto-brązowe oczy Eny
przyglądały mu się uważnie spod półprzymkniętych powiek - może przez jej
niesamowite spojrzenie, a może podobieństwo sytuacji nagle w jego myślach
zaczęły kształtować się obrazy przeszłości. W dodatku takie, które
natychmiastowo posłały wzdłuż ciała falę nieznośnego gorąca, wlewając się żarem
do umysłu i piersi.
Nie będąc w stanie dłużej
spokojnie spoglądać na sylwetkę zabójczyni, tak opanowanej i otwartej, w końcu
odwrócił wzrok. Nawet nie próbował zrozumieć, dlaczego się nie bała, nie
okazała choćby cienia strachu czy zwątpienia, a wręcz wydawała się czekać na
jego ruch. Jak mogła być tak nierozsądna? - pytał sam siebie.
- Znam cię lepiej, niż
myślisz – odezwała się, jakby czytając w myślach Bucky’ego. – I nie mam podstaw,
by się ciebie obawiać. Nie, żebym była bardzo delikatna.
Barnes zerknął na
zabójczynię; uśmiechała się do niego lekko, już nie leżąc, a siedząc u jego
boku.
- Dlaczego?
Westchnęła cicho.
- Nie mogę ci na to
odpowiedzieć, nie potrafię, gdy nie pamiętasz jeszcze tylu rzeczy – a do tego
musisz dotrzeć sam.
Czuł w
jej głosie, że mówiła prawdę i że chętnie powiedziałaby, co tylko chciał
wiedzieć, jednak to od początku było jego zadanie.
- Jak długo zwykle to
trwało?
- Różnie, zwykle dlatego że
nie mogłam zawsze być na miejscu.
- A gdy byłaś?
Ponownie uniosła kąciki warg
w delikatnym geście, dwubarwne tęczówkach zalśniły nieznanym blaskiem, gdy ich
spojrzenia się skrzyżowały.
- Przekonasz się –
odpowiedziała z ledwie wyczuwalnym przekąsem w rozbawionym głosie.
Żołnierz zirytował się nieco,
jednak zacisnął szczęki i zdusił to niechciane uczucie.
- Nie jesteś zbyt pomocna.
Wstał, sam nie wiedząc, czego właściwie
oczekiwał. Równocześnie niemal bezwiednie wyciągnął dłoń, pomagając Sinatri
podnieść się na nogi. Podziękowała i skorzystała, wdzięczna za niewielką asystę,
po czym szybko odsunęła się o krok, czując, jak żar bijący od ciała mężczyzny
przenika wprost przez ubrania i osiada na jej skórze. By odciągnąć swe myśli i
wrócić do sedna sprawy, zapytała wprost:
- Chcesz odpowiedzi? – Bez
cienia uśmiechu, spoglądając wprost w lodowatą głębię. Skinął twierdząco,
odwzajemniając spojrzenie. – Niech będzie. Jutro o tej samej porze, po sparingu
odpowiem na twoje pytania. – Po czym odwróciła się, zgrabnie przeszła między
linami i zeskoczyła z ringu.
Jeszcze chwilę odprowadzał
ją wzrokiem i dopiero gdy zniknęła za drzwiami, wziął głęboki oddech,
przeczesując włosy palcami. Ena sprzed chwili tak bardzo różniła się od tej,
która opowiadała Mścicielom o swej przeszłości, że nie był pewien, jakiej
powinien wierzyć, i czy w ogóle winien jej ufać. Zdawała się jednak znać wiele
odpowiedzi na dręczące go myśli, a emocje malujące się na kobiecej twarzy
podczas walki mówiły mu więcej, niż mogły słowa. Nie wiedział tylko jeszcze, na
ile to było bezpieczne – dopuścić zabójczynię do swego życia.
Wyszedł z sali,
automatycznie kierując się do części z mieszkaniami. Mijał po drodze agentów
spieszących to tu, to tam, i tylko czasami zerkających na groźną postać. Szedł
znacznie wolniej niż zazwyczaj, stawiając kroki lżej, wyjątkowo nie spoglądając
zbyt uważnie na otoczenie. Oczywiście wyczulone zmysły rejestrowały wszystko z
codzienną szczegółowością, nigdy nie przestając pracować na podwyższonych
obrotach, nawet gdy myślami był w zupełnie innym miejscu.
Gdy w końcu zorientował się,
że nogi poniosły go w złą stronę i wylądował w innej części budynku, wszedł do
podziemnego garażu, gdzie grupka agentów z Kapitanem i Wdową na czele przygotowywała
się do wyruszenia na misję. Widok Steve’a w bitewnym uniformie wywołał lekki
grymas na twarzy Żołnierza. Wspomnienia z pościgu i zdarzenia z pokładów
lotniskowców Wizji znów przewinęły mu się przed oczami, choć wyparł je w
chwili, gdy tylko gniew na Hydrę zaczął znów ognić się wewnątrz torsu.
W końcu został zauważony
przez kilku agentów, a wywołane tym lekkie poruszenie zwróciło uwagę Kapitana.
- Hej Buck, przyszedłeś życzyć nam powodzenia?
– Uśmiechnął się szeroko, równocześnie podbiegając do starego kumpla.
Brunet nieco się spiął, ale
widząc wyraz twarzy Steve’a, zmusił się do jakiejkolwiek reakcji.
- Ta, nie żebym znalazł się
tutaj celowo. Aż dziwne, że jeszcze tu po mnie nie przyszli.
Mina Kapitana zrzedła nieco.
W zimnych oczach nie mógł zobaczyć nic konkretnego, jednak słowa i postawa
mówiły znacznie więcej – miał dość.
- Są ostrożni – odpowiedział
dość niezgrabnie, lecz by nie pogorszyć sytuacji, szybko dodał: - W końcu
puszczą cię na misję. Muszą się tylko… upewnić, wiesz.
- Wiem. Tylko że mam już
dość siedzenia na tyłku, gdy ludzie z Hydry wciąż oddychają. – Tak naprawdę nie
chciał tego mówić, jednak Steve dobrze o tym wiedział i bez potwierdzenia.
Uśmiechnął się ponownie i zaczął od innej strony, próbując odwrócić uwagę
spiętego przyjaciela.
- Teraz nie powinieneś się
już nudzić, przynajmniej nie w najbliższych dniach.
Ich spojrzenia skrzyżowały
się, a Barnesowi niemal od razu przed oczami stanęła brunetka i jej dwubarwne
tęczówki. Uniosła kąciki warg delikatnie, ubrana w swój bojowy strój, po czym
odwróciła się i odeszła, wychodząc z pokoju, prawdopodobnie należącego kiedyś
do niego.
Odwrócił wzrok, z
konsternacją ujawniającą się w zmarszczonych brwiach próbując zrozumieć, skąd
wziął się nieznany obraz. Wyglądał jak przebłysk wspomnienia, bardzo odległego
i niepewnego. Dobrym pytaniem było, dlaczego pojawił się tak nagle.
Gdy nie odpowiadał dłuższą
chwilę, przyglądający mu się Steve sam zaczął powoli zastanawiać się, co
krążyło po głowie Żołnierza, jednak nie zdołał zapytać.
Wis wyprostował się, jakby
gotów do odejścia w swoją stronę.
- Nie mogę czekać wiecznie,
Steve. Póki ona może dać mi odpowiedzi, zaczekam, później nie będę siedział
bezczynnie. – Zerknął po raz ostatni na grupkę agentów i odwrócił się z
zamiarem wrócenia do przeznaczonego mu mieszkania.
- Czyli jest tylko źródłem
odpowiedzi? – Zawołał jeszcze za przyjacielem Kapitan, ale wedle przewidywań
Żołnierz nawet się nie przejął; zniknął za załomem korytarza, zostawiając
skonsternowanego Rogersa z głową pełną pytań.
Mógłby tak stać jeszcze
dobrą chwilę, gdyby nie Natasha, która pojawiła się obok jak zawsze bezszelestnie.
- Nie pomożesz mu, prawiąc
moralne kazania i bawiąc się w niańkę – stwierdziła prosto i dość okrutnie, ale
całkowicie szczerze. Nigdy się z nim nie cackała, za co był wdzięczny, choć nie
zawsze okazywało się to przyjemne. Ciężko wypuścił powietrze z płuc i spuścił
wzrok, nic nie odpowiadając. Agentka Romanoff przyglądała mu się przez chwilę,
po czym w końcu ze zmarszczonymi brwiami zapytała: - Dalej się o niego
martwisz?
Pokręcił głową przecząco.
- Nie – odpowiedział, ale
zaraz dodał z wyraźną niepewnością: – Może… Ale nie tylko o niego, o ich oboje.
Przyznaj, to dość ryzykowne, zostawiać dwójkę assasynów samotnie w wielkiej
bazie.
- Nie będą sami.
- Wiesz, o co mi chodzi. –
Spojrzał na nią poważnie, więc powstrzymała cisnący jej się na usta uśmiech.
Skinęła, w końcu biorąc sprawę na poważnie.
- Racja, dość ryzykowne, ale
jeśli Fury ma rację i Sinatri jest po naszej stronie, rzeczywiście chcąc pomóc
Barnesowi, to dobra nasza, jeśli nie… - zamilkła, niezbyt zdecydowana, czy
powinna mówić dalej.
- Natasha, czy ty coś wiesz,
o czym prawdopodobnie też powinienem? Bo jeśli tak, to czas najwyższy, żebyś to
z siebie wydusiła.
Nie wydawała się przekonana,
że to najlepszy pomysł. Zacisnęła wargi przez krótką chwilę, zerkając za siebie
na resztę agentów, niemal gotowych do wyruszenia.
- Przez pewien czas
przebywałyśmy w jednej bazie. Nie widywałam jej zbyt często, ale czasem zdarzyło
się, że zobaczyłam jakiś trening. To, co robiła z tymi agentami – pokręciła
głową – nigdy czegoś takiego nie
widziałam. Nie dziwne, że krążyły o niej bardzo różne plotki.
- To znaczy?
- Że była całkowicie
nieobliczalna, jak dzikie zwierze trzymane w klatce. Podobno raz zgotowała im
takie piekło, że więcej nie próbowali wciskać jej czegoś na siłę. – Zielone
oczy Natashy napotkały wzrok Kapitana i dostrzegł w nich, że mówiła całkiem szczerą
prawdę, która niespecjalnie mu się podobała. Wtedy dopiero zrozumiał, dlaczego
spojrzenie Sinatri wydało mu się tak niepokojące. Ciągle miała tę dzikość w
sobie.
- Boże – niemal szepnął –
jeśli to była prawda…
- Tylko plotki, jak mówiłam
– ucięła Wdowa, odwracając się i ruszając w stronę grupki agentów. – Czas na
nas, Rogers. Dadzą sobie radę, a jak nie, Fury albo Coulson ich przypilnują.
Z ociąganiem ale w końcu
Steve poszedł w ślady Natashy, próbując nie myśleć, co zastanie po powrocie.
~***~
Rok 1964, Misja I
Siedział na dachu
niewysokiego budynku, obserwując rozległe tereny posiadłości rozciągające się
niedaleko przed jego miejscem obserwacyjnym. Cały sprzęt stał rozłożony i
gotowy do użycia tuż obok, gdy sam powoli śledził poruszające się w dole
postaci i szukał tej jednej, która zwykła się ukrywać w każdym możliwym cieniu
i zakamarku. Tylko dzięki temu, że znał plan i wiedział, jak zwykła chować się
przed wrogimi oczami, mógł w końcu dojrzeć sylwetkę Sinatri na tle ściany jednego
z zabudowań. Jeszcze chwilę wpatrywał się w kobietę, by upewnić się, że nie
straci jej z oczu, po czym przygotował się do własnej części zadania. Przykląkł
na jednym kolanie, chwytając swój ulubiony, wielokrotnie już używany na
misjach, karabin snajperski i ustawił się w gotowości, obserwując zabójczynię
przez lunetę.
Poruszała się jak cień,
nisko na nogach, rozglądając uważnie wokół, ale nigdy nie spuszczając wzroku z
celu. Potrafił sobie wyobrazić jej miękkie kroki, niemal niesłyszalne dla
zwykłych uszu, oddech nie głośniejszy niż delikatne tchnienie, wzrok skupiony i
poważny. Emanowała pewnością, spokojem, ale też zadziwiającą, jakby
przytłumioną dzikością. Niedziwne, że ktokolwiek zdołał ją dostrzec, nim pozbawiła
go życia, na mili sekundę stawał bez ruchu z szokiem wymalowanym na twarzy.
Przemknęła między licznymi
zabudowaniami rozległej posiadłości - tylko pozornie mieszkalnej – niezauważona
przez nikogo, prócz tych, którzy teraz spoczywali bez ruchu w ciemnych zakamarkach.
Miał szczerą nadzieję, że zabójczyni upora się z zadaniem na tyle szybko, by
nikt nie zdołał ich wcześniej znaleźć. Odetchnął cicho, spokojnie, długo
wypuszczając powietrze, aby nie poruszyć trzymaną bronią nawet o milimetr.
Zatrzymała się w cieniu za
rogiem głównego budynku, spoglądając na spacerującego przy tylnim wejściu
mężczyznę. Stała tam dobrą chwilę, obserwując jego ruchy – nie było w nich
żadnej prawidłowości. Zatrzymywał się nieregularnie, odwracał, znów robił
przechadzkę, odchodził nieco i wracał. Zagryzła wargę nerwowo; nie chciała
ryzykować, ale musiała coś zrobić, by dostać się do środka.
Siedzący na swej pozycji Wis
z daleka dostrzegł zawahanie zabójczyni. Bez namysłu namierzył strażnika,
wycelował i pociągnął za spust. Rozległ się świst wystrzału słyszalny tylko dla
niego i niemal w tej samej chwili uzbrojony mężczyzna padł na ziemię bez życia.
Ena uniosła brwi w pierwszej chwili zaskoczenia, a potem zerknęła w miejsce,
gdzie siedział Żołnierz, obserwując ją przez lunetę, i posłała mu uśmiech. W
słuchawce rozległ się niski, zachrypnięty głos:
- Ruszaj i nie spieprz
tego.
Zaciągnęła ciało w cień za
kontenerem i wśliznęła się do środka, poza zasięg wzroku Wisa, któremu teraz
pozostawało już tylko czekanie. W środku niestety nie znalazła już tylu
kryjówek, ile z chęcią by powitała. Korytarz był jasno oświetlony, chociaż
pusty. Niezbyt jej się to podobało, ale kto wie, jakie upodobania miał
właściciel tego miejsca – może wolał prywatność w domu i ochronę na zewnątrz. W
każdym razie nadal musiała być czujna, kiedy chciała wychodzić zza rogu do
innego pomieszczenia, równie dobrze mogli też tam czekać na potencjalnego
intruza. Jeśli rzeczywiście tak było, wolała przemknąć do celu bez zostawiania
śladów. W środku zawsze łatwiej wykryć zwłoki i podnieść alarm.
Odetchnęła cicho, spokojnie,
powoli wypuszczając powietrze, aby nie wydać żadnego niepotrzebnego dźwięku.
Czekała na nią długa i mozolna przeprawa przez dom pełen ludzi i kamer, na
szczęście unieszkodliwionych na chwilę przed jej przybyciem. Z sercem na
ramieniu ruszała do celu swej misji.
Wis, choć zawsze na misjach
opanowany i cierpliwy, tym razem niemal nie mógł usiedzieć na miejscu.
Oczywiście nikt by tego nie zauważył – ciągle wyglądał jak skała nie do ruszenia,
jednak w środku aż gotował się do ruszenia po zabójczynię. Minęło dobrych
piętnaście minut, od kiedy weszła do środka. Dwa razy zdołał dojrzeć jej
sylwetkę przez któreś z okien na piętrze, co znaczyło, że powinna być już przy
celu. To miała być krótka, szybka i bezproblemowa misja. Wewnątrz nie
znajdowało się wielu ludzi, kamery zostały unieszkodliwione, a właściciel
posesji dawno obrósł w piórka i nie spodziewał się żadnej napaści, toteż
rozleniwił się w kwestii ochrony. Żołnierz nie mógł się jednak wtrącać, musiał
czekać cierpliwie, aż zobaczy jej sylwetkę na zewnątrz budynku.
W końcu postać dobrze
zbudowanego, nieco łysiejącego mężczyzny mignęła mu w sporym oknie na
najwyższym piętrze budynku. Skierował lunetę i celownik na tajemniczą postać,
którą okazał się ich cel. Niemal zaraz zniknął mu z pola widzenia, a pojawił
się w nim ktoś inny, kolejny mężczyzna w garniturze rozprawiający o czymś z
zapałem. Żołnierz zmarszczył brwi z niezadowoleniem - to znacznie utrudniało
sprawę. Ena mogła właśnie stać za zamkniętymi drzwiami i gryźć policzek w
zniecierpliwieniu, bo dobrze wiedziała, że nie mogła tak po prostu wejść i
zabić ich obydwu. Nie mieli pojęcia, czy w środku znajdował się jakiś ukryty
przycisk bezpieczeństwa, alarm zwołujący całą hordę strażników. Równie dobrze
takim czynem skazałaby całą operację na fiasko.
Ponownie odetchnął,
skupiając się teraz całkowicie na nowym planie, który uformował się w jego
głowie. Miał siedzieć cicho i nie pomagać, jednak teraz nie potrafił już tego
zrobić. Musiała wyjść z tej misji żywa, dopilnuje tego.
Ustawił się, mierząc wprost
w głowę mężczyzny na tyle wzburzonego, by nie przejąć się, że stoi w pozycji
idealnej do strzału dla każdego dobrego strzelca wyborowego. Gdy już miał go na
celowniku, odezwał się do słuchawki:
- Jeśli jesteś na miejscu,
wchodź. Osłaniam cię.
Usłyszał ciche kliknięcie,
znak, że przyjęła do wiadomości jego słowa. Nie musiał długo czekać. Drzwi były
daleko poza zasięgiem widoku z okna, jednak gdy głowa jego celu poderwała się
nagle, wiedział, że weszła do środka – i w tej samej chwili nacisnął spust, a
facet w garniaku padł bez życia. Ktoś jednak zdołał usłyszeć pocisk
przebijający się przez szkło i wokół budynku zrobił się harmider; większość
pobliskich strażników pobiegła do środka, by sprawdzić, co się stało.
- Czemu jeszcze cię nie
widzę? Zwiewaj stamtąd – rozkazał wściekle, szukając wzrokiem kobiecej
sylwetki.
Następnych kilkanaście
sekund ciągło mu się jak wieczność, gdy serce waliło młotem w piersi, a pociski
co rusz wykańczały jakiegoś samotnego strażnika pilnującego terenu wokół domu.
Oczyszczał drogę do wyjścia, choć nie miał pojęcia, gdzie może spodziewać się
zabójczyni. W końcu ruch na skraju wzroku przyciągnął jego uwagę – wyskoczyła
przez okno, rozbijając szkło na drobny mak i lądując w zgrabnym przewrocie. Nie
marnowała czasu, od razu podniosła się na nogi i pognała przed siebie, niemal
bez wysiłku pozbawiając świadomości strażnika próbującego ją powstrzymać.
Za plecami wył sygnał,
wewnątrz budynku rozlegały się wrzaski, a od drogi ucieczki nie oddzielało Eny
już nic poza odległością. Wiedziała, że nie musi oglądać się za siebie i na tę
myśl uśmiechnęła się w duchu. Dotarła do murku okalającego posiadłość,
zauważając dwóch czekających tam na nią mężczyzn. Przełknęła ślinę ciężko i nie
marnując czasu na wyciągnie sztyletów, napięła mięśnie przedramion. Dwa cienkie
ostrza wysunęły się ze specjalnych mechanizmów. Usłyszała strzał i w ostatniej
sekundzie odskoczyła, jednak pocisk prześliznął się po jej ramieniu,
zostawiając za sobą pasmo okropnego, piekącego bólu.
Zacisnęła zęby, przeturlała
się po ziemi i schowała za pobliskim drzewem. Spojrzała na ostrza, czekając, aż
się zbliżą. Za chwilę, jeśli zaraz nie ucieknie, pojawią się koleni strażnicy.
Nie miała czasu na cackanie się, nasłuchiwała uważnie i kiedy usłyszała kroki
zaledwie metr za sobą, po prawej stronie, wyskoczyła zza drzewa. Wystarczył
jeden ślizg i już była przy mężczyźnie; podcięła mu kostkę, a zaraz potem wbiła
ostrze w gardło, gdy tylko upadł obok niej. Skoczyła na równe nogi, już nie
przejmując się kolejnymi pociskami, które przesunęły się po jej talii i nodze;
dopadła drugiego strażnika i poderżnęła mu gardło z cichym warkotem. Wtedy już
nic nie dzieliło jej od upragnionego murku i ucieczki z terenów posiadłości.
Wis czekał w umówionym
miejscu, z założonymi na piersi rękoma, niecierpliwie wyglądając towarzyszki.
Zszedł ze swojego miejsca, gdy tylko zobaczył, że była już niemal przy murku –
nie widział ostatnich zdarzeń, więc kiedy zobaczył pokiereszowaną Enę,
doskoczył do niej z wściekłością w oczach, dobrze kryjącą równie mocne
zmartwienie.
- Jasna cholera, czy ty nie
możesz zrobić niczego dobrze?! Skąd to masz? – Chwycił ją swoją zwykłą dłonią
za ramię i przyjrzał się trzem ranom postrzałowym. Na szczęście były płytkie,
tylko muśnięcia kul. Jak powstało jedno - wiedział, ale dwa pozostałe…
- Czekali na mnie, mogło
być gorzej – odpowiedziała bez tchu, ciężko oddychając, ale zawadiacki uśmiech
już rósł na jej pełnych wargach. – Udało się, Wis – skinął, rozglądając się
uważnie i próbując wymyślić, gdzie powinni się udać; musiał szybko opatrzyć te
rany – zrobiliśmy to. – dodała niemal szeptem, poprzednie emocje nieco zbladły,
niedowierzanie mieszało się z dumą, a jej oczy jakby lśniły wewnętrznym, złotym
blaskiem.
Na chwilę przestał
obserwować otoczenie i spojrzał na kobietę z dziwną mieszaniną emocji w niebieskich
tęczówkach. Wydawała się równocześnie rozpromieniona i zamyślona, buńczuczna,
ale zagubiona. Nie wiedziała jeszcze, co myśleć, i… patrzyła na niego, z całą
tą feerią uczuć. Patrzyła, jakby był kimś dla niej… ważnym. Nie, nie mógł tego
widzieć.
- Chodź. Musimy się gdzieś
ukryć, zanim się nie wyleczysz – zarządził, jeszcze mocniej niż wcześniej
schrypniętym głosem, chwytając niewielką dłoń zabójczyni. Nawet przez materiał
rękawiczek czuł to niezwykłe, bijące od niej ciepło. Nie miał odwagi znów spojrzeć
w dwukolorowe tęczówki. Ruszył przed siebie, w głowie starając się utrzymać
tylko obraz potencjalnego miejsca schronienia.
Na pewno tego nie widział.